Wymuszenie „legalizacji 4-dniowej manifestacji” stanowiło zamknięcie pierwszego, w sumie najłatwiejszego, etapu przygotowań. Na szczęście to już nie był ten czas, kiedy trzeba było jeździć po zakładach pracy z przekazem informacji. Działał już „system gorących łącz”. Biuro Prasowe Zarządu Regionalnego NSZZ „Solidarność”, którego pracą kierowałem, miało swoje miejsce w siatce regularnych połączeń teleksowych (siatka została opracowana przez „Solidarność” w PAP) obejmujących całą Polskę oraz zapewniała łączność Zarządu z Komisjami Zakładowymi w największych przedsiębiorstwach regionu. Komunikaty „dziurkowane” na jednym z dalekopisów były natychmiast przesyłane „w świat” przez kolejne 5 maszyn. Ponadto codziennie przygotowywany był kolejny numer „Komunikatu” – w istocie gazety związkowej odbijanej na własnych maszynach drukarskich Zarządu i rozpowszechnianej poprzez system gońców przysyłanych do ZR z Komisji Zakładowych. Opowieści, że ktoś tam musiał „jeździć po zakładach i mobilizować kobiety” – to podwójna bzdura: po pierwsze nie było takiej potrzeby, a po drugie sytuacja polityczna zmuszała do maksymalnej ostrożności. Ci (te) którzy (które) sugerują dziś, że wtedy „Solidarność” chciała wielkiej, bardzo radykalnej demonstracji mówią nieprawdę, bo „zapominają” o kilku istotnych okolicznościach: po pierwsze – w czerwcu został opublikowany „list towarzyszy radzieckich do towarzyszy polskich” i wróciło z całą mocą dramatyczne pytanie „WEJDĄ? Czy nie wejdą?”. Dziś wiemy, że nie mieli Ruskie nie mieli takiego zamiaru, ale wtedy prawdopodobieństwo „bratniej pomocy towarzyszom polskim” było duże. Po drugie – zbliżał się X Nadzwyczajny Zjazd PZPR i tzw. liberałowie, sympatycy i partyjni członkowie „Solidarności” (zwłaszcza tzw. „porozumienia poziome”) jeszcze nie stracili nadziei, że mogą na tym zjeździe odegrać pozytywną rolę – o ile nie nastraszymy „miękkiego centrum”. Ich liderzy prosili nas o „umiar”. Po trzecie – za miesiąc miał się rozpocząć I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” – pierwsze w historii PRL demokratyczne forum narodowe! W efekcie, chcieliśmy demonstracji bolesnej dla władz w treści, ale umiarkowanej w formie. A przy tym dającej ludziom satysfakcję, że sygnał będzie bardzo mocny i słyszalny daleko od Łodzi a nawet od Polski. Andrzej Słowik wbijał to w rozpalone głowy działaczy zakładowych, którzy się do niego zgłaszali, ja wydawałem kolejne Komunikaty oraz otworzyłem w Biurze Prasowym „jednostkę akredytacyjną” dla korespondentów prasy radia i TV – krajowej i zagranicznej, szef Działu Interwencji ustalał z Komendą MO zasady „współobecności w rejonie manifestacji”, a Komisarz Strajkowy ZR ustalał szczegóły organizacyjne – i znowu p. Janina, p. Jadwiga i p. Lucyna mogły w tym dziele co najwyżej wypełniać polecenia której z tych czterech osób – właściwie, ewentualnie, jednej z trzech, bo dla moich zadań były bezużyteczne ze względu na brak odpowiednich kwalifikacji. Ciągle wracało pytanie – a co mają robić mężczyźni czwartego dnia protestu? Andrzej cierpliwie tłumaczył, że nikt ich z manifestacji nie wyklucza, ale ich miejsce jest poza „rdzeniem marszu”, żeby nie osłabiać siły przekazu ich żon i matek. Mieli iść chodnikami i nie dopuszczać, by jakiś prowokator nie wtargnął na jezdnię między kobiety. I wszelkie transparenty mieli oddać kobietom. Biuro Zarządu działało na pełnych obrotach. Dalekopisy dosłownie grzały się od ciągłej pracy, drukarnia i kolportaż pracowały na okrągło, gabinet Przewodniczącego Zarządu był dosłownie oblężony. Odbierałem setki telefonów od różnych dziennikarzy z kraju i zza granicy – nawet tak odległej jak Kanada. Z USA mnie nie łączono, bo korespondenci wszystkich głównych stacji TV oraz gazet rezydowali wtedy u nas w kraju. Lista akredytowanych dziennikarzy rosła z minuty na minutę. Oczywiście nie brakowało zgłoszeń dziennikarzy mediów krajowych. Trzeba było przygotować kilkadziesiąt identyfikatorów. Nałożyliśmy twardy wymóg na zakłady pracy: żadnych przerw w produkcji. Ponieważ większość wielkich łódzkich zakładów pracowała w systemie trójzmianowym, stanowczo wykluczyliśmy udział pracowników „bieżącej” zmiany. Ponieważ w zakładach „jednozmianowych” praca zaczynała się na ogół o 6.00, to początek marszu wyznaczyliśmy na 14.30. To się udało. Żaden zakład nie stanął. I zwróciliśmy się do Komisji Zakładowych, by zadbały o to, by ich reprezentacja składała się z ograniczonej liczby osób – ale za to bardzo odpowiedzialnych… Liczyliśmy, że w marszu weźmie udział od 1.500 do 5.000 osób. Cdn….
Jerzy: https://jerzykropiwnicki.wordpress.com/
28 lipca 2018
- Blog
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz