„Gazeta Wyborcza” liczyła, że obyty w świecie abp Henryk Hoser stanie się jednym z filarów „Kościoła otwartego”. Nie wyszło. Jako szef zespołu bioetyki stał się głosem Kościoła w sprawach aborcji, eutanazji czy in vitro. I naturalnym następcą abp. Józefa Michalika. Postanowiono zdusić w zarodku to zagrożenie - pisze „Gazeta Polska”.
Arcybiskup Hoser to pod wieloma względami postać niezwykła i wybitna. Wyróżnia go już sam fakt, że jest nie tylko duchownym, ale i lekarzem z wieloletnią praktyką. Pracował przez dziewięć lat we Francji i w Brukseli. Aż przez 21 lat był misjonarzem w Rwandzie, w sercu czarnej Afryki. W jego przypadku przypadający biskupom zaszczytny tytuł „następcy apostołów” nabiera więc rzeczywiście pełnej treści.
W 2008 r. papież Benedykt XVI postawił go na czele diecezji warszawsko-praskiej. Także tu – choć ma już 71 lat – jego misyjna energia przynosi widoczne efekty. Jak w rzadko której diecezji znakomicie rozwijają się pod jego opieką katolickie media: Radio Warszawa i tygodnik „Idziemy”. Wspiera ruchy działające w Kościele. A ostatnio z jego inicjatywy i przy osobistym zaangażowaniu miało miejsce najbardziej chyba obok pielgrzymek papieskich spektakularne wydarzenie ewangelizacyjne: całodzienne rekolekcje na Stadionie Narodowym z udziałem 60 tys. osób, prowadzone przez o. Johna Bashoborę.
„Gazeta Wyborcza” i inne związane z władzą media miały nadzieję, że obyty w świecie arcybiskup stanie się jednym z filarów tzw. Kościoła otwartego. Znał przecież jeszcze z Francji prezesa Fundacji Batorego Aleksandra Smolara i innych wpływowych obecnie polityków. Ku ich rozczarowaniu okazało się, że swoje bogate doświadczenie i wiedzę arcybiskup wykorzystuje dla Kościoła, a jego głos zarówno w sprawach wiary, jak i społecznych brzmi mocno i jednoznacznie. Protestował np. przeciwko stołecznemu pomnikowi Armii Czerwonej – tzw. czterech śpiących – i przeciw zorganizowaniu w rocznicę Powstania Warszawskiego koncertu piosenkarki, używającej pseudonimu Madonna, który minister Mucha dofinansowała niezgodnie z prawem 6 mln zł.
Biskup do zadań specjalnych
Otrzymał też w ramach Episkopatu, zapewne w związku ze swymi kompetencjami lekarskimi, niełatwe stanowisko przewodniczącego Zespołu Ekspertów ds. Bioetycznych. Stał się zatem głosem polskiego Kościoła w trudnych, budzących ogromne emocje kwestiach jak przerywanie ciąży, eutanazja czy zapłodnienie pozaustrojowe. Jego wypowiedzi na te tematy od początku były z jednej strony oparte na głębokiej, profesjonalnej wiedzy, a z drugiej – wierne nauce Kościoła i trosce o życie każdej, także najmniejszej istoty ludzkiej.
Wynikające z tego ataki zaczęły się już wcześniej, jednak teraz wkroczyły, jak się wydaje, w fazę skoordynowaną. Rozpoczął ją artykuł w tygodniku „Newsweek”. Już sam jego nagłówek, sprzeczny z logiką i nieprzychylny, daje przedsmak atmosfery całego artykułu o arcybiskupie: „Z in vitro walczy jak diabeł ze święconą wodą”.
Ale to tylko początek ataku pełnego wyjątkowo prymitywnych manipulacji oraz zwykłych kłamstw w piśmie Tomasza Lisa. Dalej bowiem „Newsweek” stawia abp. Hoserowi zarzut… współwiny w zbrodni ludobójstwa, do której doszło w 1994 r. w Rwandzie.
To poważne oskarżenie tygodnik opiera jednak na bardzo słabej podstawie – na opiniach Wojciecha Tochmana, reportażysty „Gazety Wyborczej”. Zarzuca on „panu Hoserowi” odpowiedzialność za rzekomą bierność Kościoła wobec plemiennych mordów. Tymczasem ks. Henryka Hosera (jeszcze nie biskupa) w ogóle w Rwandzie wówczas nie było! Rzeź trwała od kwietnia do lipca 1994 r., a polski misjonarz osiem miesięcy przed jej początkiem wyjechał do Europy na studia medyczne, z których powrócił dopiero po roku.
Zwykłym oszczerstwem jest także zarzut Tochmana i „Newsweeka” o rzekomym „milczeniu Kościoła”. To właśnie Jan Paweł II był pierwszym, który – właśnie wbrew bierności i milczeniu przywódców Europy, Ameryki i organizacji międzynarodowych – od początku nazwał te zbrodnie ludobójstwem i wzywał do położenia im kresu. Za to m.in. otrzymał tytuł Człowieka Roku 1994 tygodnika „Time”.
Jak przypomina abp Hoser, Kościół w Rwandzie podejmował próby mediacji pomiędzy zwaśnionymi stronami i był wielkim poszkodowanym bratobójczych zbrodni. Stracił bowiem w masakrach ponad połowę biskupów, 150 księży, czyli około jednej czwartej całego duchowieństwa, 140 sióstr zakonnych oraz kilkaset tysięcy wiernych świeckich.
Inne zarzuty „Newsweeka” wobec arcybiskupa dotyczą jego wypowiedzi na temat in vitro. Kierowany przezeń Zespół ds. Bioetycznych wskazuje np., że dzieci poczęte tą metodą mogą mieć pewne wady genetyczne. W artykule pojawia się w związku z tym zarzut, że Kościół „chce wywołać w ludziach poczucie winy”.
Tymczasem abp Hoser jasno tłumaczy, że absolutnie nie chodzi o piętnowanie osób poczętych metodą in vitro czy też tych, którzy zdecydowali się z niej skorzystać. Co więcej, arcybiskup uważa, że większość rodziców ucieka się do in vitro w dobrej wierze. Natomiast jako nieetyczne określa postępowanie tych, którzy zabiegi te wykonują.
Tygodnik Tomasza Lisa rozpoczął kampanię ataków i insynuacji, które poprzez telewizje, radio i gazety dotarły do milionów ludzi.
Mechanizm medialnego kuszenia
I w tym momencie propozycję odegrania swojej życiowej roli na medialnej scenie otrzymał ks. Wojciech Lemański. Ten skonfliktowany od dawna z kościelnymi przełożonymi 53-letni proboszcz parafii pod Tłuszczem wielokrotnie wypowiadał sądy sprzeczne z nauczaniem Kościoła – m.in. dotyczące sztucznego zapłodnienia. Wiele razy łamał także zakaz występowania w mediach, choć musiał przecież mieć świadomość, że jego wypowiedzi były szeroko cytowane i wykorzystane do ataków na Kościół. Jako jeden z pierwszych już kilka lat temu wywoływał np. temat rzekomych win Kościoła w Rwandzie. W końcu abp Hoser podjął decyzję o odwołaniu go z funkcji proboszcza, gdyż „publicznie głoszone poglądy ks. Lemańskiego nie spełniają wymogów prawa i przynoszą poważną szkodę i zamieszanie we wspólnocie Kościoła”.
Pozbawienie stanowiska dało ks. Lemańskiemu – jako „ofierze kościelnych represji” – kolejną szansę do stania się na kilka dni medialną gwiazdą. Skorzystał z niej. Najpierw wywołał burzę, gdy w jednym z wywiadów niedwuznacznie zasugerował, że trzy lata wcześniej arcybiskup… napastował go seksualnie. Następnego dnia insynuację rozpowszechnił w nakładzie pół miliona egzemplarzy tabloid „Fakt” niemieckiego wydawnictwa Axel Springer wielkim tytułem na pierwszej stronie: „Ksiądz oskarża arcybiskupa o molestowanie?”.
Szybko okazało się to kłamstwem, co musiał zresztą przyznać po kilku dniach sam ks. Lemański, zamieniając wcześniejszą insynuację na inny zarzut: arcybiskup miał go jakoby spytać, czy jest obrzezany. Zresztą również to – dziwaczne i w sumie niezbyt poważne – oskarżenie szybko okazało się nieprawdziwe.
Ale przecież nie o prawdę tu chodzi, co pokazał choćby pełen oczywistych i łatwych do wykazania w dobie internetu kłamstw tekst „Newsweeka”. Po prostu dominujące na rynku koncerny medialne, w większości z powodów politycznych i finansowych nieprzyjazne wobec Kościoła, potrzebują ciągle nowego paliwa do podtrzymywania antykatolickiej nagonki. Teraz akurat dostarcza go ks. Lemański, ale przecież nie jest pierwszym duchownym, którego ambicja czy kryzys wieku średniego i osobiste słabości pchnęły w objęcia mediów, czekających tylko na kapłanów, których można otoczyć nimbem „niepokornych” i wykorzystać do osłabiania i rozbijania Kościoła.
Przed ks. Lemańskim byli już przecież choćby dominikanin Bartoś czy jezuita Obirek, a nadal co jakiś czas pojawia się na rynku medialnym ks. Boniecki. Wszyscy oni mieli swoje pięć minut, gdy otwierały się przed nimi telewizyjne studia, podsuwano im radiowe mikrofony, a ich twarze zdobiły okładki tygodników i dzienników. Wychwalani przez dziennikarzy-celebrytów jako „odważni i niepokorni obrońcy Kościoła otwartego”, przedstawiani jako ofiary bezdusznej hierarchii i duchowi spadkobiercy prześladowanego przez Inkwizycję Galileusza... Lansowani, podziwiani i kuszeni pochlebstwami przestawali w pewnym momencie zauważać, że ci, którzy ich chwalą, to fałszywi przyjaciele, którzy nie życzą dobrze Kościołowi, lecz głoszą opinie sprzeczne z jego nauką, a ich potrzebują jedynie jako ozdób do konkurencyjnego wobec Kościoła, własnego duchownego salonu.
To zresztą metoda wypróbowana i udoskonalana już od dziesiątków lat na Zachodzie. Wystarczy przypomnieć podobne kampanie medialne wokół znanego teologa ks. Hansa Künga w latach 70. czy południowoamerykańskich reprezentantów marksizującej „teologii wyzwolenia” w latach 80.
„Kościół potrzebuje takich właśnie duszpasterzy – zapewniają ci, którzy sami nie pamiętają, kiedy ostatni raz byli u spowiedzi” – opisuje celnie ten mechanizm publicysta diecezjalnego tygodnika „Idziemy” ks. Dariusz Kowalczyk. „Zaczadzony narkotykiem medialnych pochlebstw ksiądz zaczyna wierzyć, że rzeczywiście swoją postawą prowadzi kogoś do Boga. Ale potem okazuje się, że jeśli kogokolwiek prowadził, to samego siebie – poza kapłaństwo”.
Więcej w tygodniku „Gazeta Polska”
Autor: Artur Dmochowski
Żródło: Gazeta Polska
20 lipca 2013
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz