Choć od końca 2014 roku minęło już kilka tygodni warto mimo to do niego wrócić i poczynić kilka uwag. Jeśli mielibyśmy spojrzeć na Polskę i na nasze państwo roku 2014 oczami elit III RP, musielibyśmy stwierdzić, że nasza ojczyzna to „folklor” i „syf” (słowa prezesa wielkiego „strategicznego” przedsiębiorstwa państwowego), a także dodać, że „państwo polskie praktycznie nie istnieje”, że wszystko to „ch..., d.... i kamieni kupa” (wypowiedź byłego ministra spraw wewnętrznych z rządu PO-PSL).
Niemniej jednak, poza słynnymi, bogato zakrapianymi na koszt podatnika, sesjami odbywanymi w pewnej warszawskiej restauracji, podczas których dowiedzieliśmy się co nasi dobrodzieje myślą tak naprawdę o swoim kraju, w Polsce, Anno Domini 2014, miało miejsce jeszcze parę innych wydarzeń.
OFE - kradzież na bezczelnego
Niestety nie o wszystkich można powiedzieć, że dobrze przysłużyły się rozwojowi Polski. O ile jeszcze w 2013 roku emocjonowaliśmy się wydarzeniami na Cyprze, gdzie rząd z powiązaną z nim finansjerą, w jeden weekend był w stanie zablokować i skonfiskować część depozytów bankowych ulokowanych na wyspie, o tyle w lutym 2014 roku mieliśmy okazję doświadczyć czegoś podobnego na własnej skórze. Chodzi oczywiście o wyssanie przez rząd Donalda Tuska z Otwartych Funduszy Emerytalnych 153 mld zł i ulokowanie ich na wirtualnych kontach w ZUS. To, że politycy Platformy Obywatelskiej i PSL stoją na bakier z Siódmym Przykazaniem Bożym nie powinno nikogo dziwić, zastanawiać jednak może pokora, a wręcz obojętność z jaką tę jawną kradzież przyjęli sami Polacy. Być może wynika to z faktu, że to nie pierwszy rabunek dokonany na ich portfelach i że zdążyli się już oni do tej łupieżczej polityki przyzwyczaić. Wszak cały system emerytalny skonstruowany jest na bazie braku poszanowania dla własności prywatnej, poprzez fakt, iż opiera się on na przymusie. Można więc powiedzieć, że Polacy okradzeni zostali dwukrotnie z tych samych pieniędzy – pierwszy raz, gdy zmuszono ich do opłacania składki emerytalnej (nieważne czy do ZUS czy do OFE), a drugi raz, gdy 153 mld zł z tych składek przesunięto z OFE do ZUS, a tak naprawdę przeznaczono je na załatanie wielkiej budżetowej dziury, na którą składa się rosnący z prędkością światła dług publiczny. Przy okazji okazało się, że pieniądze, które musimy - bo tak nakazuje ustawa - odkładać na przyszłe głodowe emerytury, nie są tak naprawdę naszymi pieniędzmi, skoro, nie dość, że nie możemy ich wypłacić w dowolnym momencie, to jeszcze mogą one być w dowolny sposób rozporządzane przez polityczno-finansowy establishment. A do tego, by tak się stało, wystarczy zwykła większość w parlamencie. Chyba najwięksi czciciele demokracji zgodzą się tu z poglądem, że jest to ustrój, który nie zawsze dobrze służy człowiekowi.
Dług publiczny – kradzież w białych rękawiczkach
Pytanie, na ile wystarczy, do zmniejszenia długu publicznego, pieniędzy skonfiskowanych OFE przez rząd, wydaje się pozbawione sensu, jeśli uświadomimy sobie, w jakim tempie narasta ten dług. I to jest kolejna kwestia, której nie sposób pominąć, gdy wspomina się dopiero co zakończony rok. Otóż jeden z ośrodków badawczych wyliczył, że na koniec grudnia 2014 roku jawny dług publiczny wyniesie ponad bilion złotych (około 1021,3 mld zł), przy 997,9 mld zł na koniec czerwca. Wychodzi na to, że nasz dług rośnie w tempie 127 mln na dobę, co daje 5,2 mln zł na godzinę i 1468,6 zł na sekundę. Rządzący doskonale to wiedzą jednak niespecjalnie zabiegają o to, by choć trochę skorygować swoją politykę w tym zakresie. Pomnażanie długu stało się dla polityków sposobem na trwanie przy władzy tu i teraz, choć tak naprawdę oznacza okradanie ludzi, którzy nawet jeszcze się nie urodzili. Bez wątpienia odbije się to na sytuacji materialnej przyszłych pokoleń, gdyż taka jest logika długu – zawsze jest on balastem. A w sytuacji, która nie daje większych nadziei na bardziej prorozwojową przyszłość, mimo zapewnień polityków III RP, że około 2020 roku Polska stanie się jedną z największych potęg gospodarczych świata, jest balastem bezdyskusyjnym.
Podatki – kradzież permanentna
W kwestii podatków rok 2014 nie przyniósł w zasadzie większych zmian, poza wzrostem akcyzy na niektóre towary. Ponadto, dzięki Centrum Adama Smitha dowiedzieliśmy się po raz kolejny jak długo w ciągu roku musimy pracować na podatki. W minionym roku dzień wolności podatkowej przypadł na 14 czerwca. Oznacza to, że dopiero po pół roku pracy zaczynamy tak naprawdę zarabiać na siebie. Reszta naszych dochodów zasila budżet państwa, z którego – co prawda – część z nich wraca potem do nas w formie świadczonych nam przez państwo, wątpliwej jakości, usług, jednak olbrzymia część tonie w otchłani rządowych wydatków, z których nigdy nie mieliśmy i raczej nigdy nie będziemy mieć żadnego pożytku. Pozytywną kwestią jest zwiększenie (choć bardzo niewielkie) ulg podatkowych dla rodzin wielodzietnych. Przynajmniej niektórzy podatnicy będą mieli szansę odzyskać część odprowadzanych na rzecz państwa w ciągu roku danin. O wiele prostszym rozwiązaniem byłaby oczywiście na tyle znacząca redukcja podatków, by nie było potrzeby wprowadzania żadnych ulg. Jednak proste rozwiązania nie są, niestety, specjalnością III RP. I na zmianę w tej kwestii raczej się nie zanosi, o czym świadczyć mogą ubiegłoroczne dysputy na temat ordynacji podatkowej, która – jak chciałoby ministerstwo finansów - zawierać ma m.in. klauzulę obejścia prawa podatkowego. Ma ona wszelkie niejasności prawne w danej sprawie interpretować na korzyść urzędu. Czyli urzędnikom skarbówki jeszcze łatwiej niż obecnie przychodzić będzie niszczenie ludzi i przedsiębiorstw.
Jak się bronić przez rządowym rabunkiem?
Za spektakularne, symboliczne wręcz wydarzenie roku 2014 uznałbym tragedię p. Krystyny Chojnackiej z Kartuz, która nie wytrzymała psychicznie wieloletniej udręki w kontaktach ze skarbówką i w ostateczności targnęła się na swoje życie. W liście pożegnalnym, ujawnionym przez jej męża, Chojnacka napisała: „Nie mam już siły walczyć z urzędnikami, którzy za wszelką cenę chronią swoje stanowiska, nie narażając się Ministerstwu Finansów, stosując praktyki urągające zasadom obiektywizmu, zaufania i sprawiedliwości”.
O tym tragicznym wydarzeniu, ale także o innych, nie tak dramatycznych, lecz też przejmujących, możemy przeczytać w, wydanej przez WEKTORY, książce Józefa Białka „Czas spekulantów. Wzlot i upadek polskiej przedsiębiorczości”. Ta książka, która trafiła na rynek w grudnie 2014 roku, to również ważne wydarzenie minionych 365 dni, choć przez mało kogo zauważone, a już zwłaszcza jako wydarzenie. Tymczasem książka, choć traktuje o najnowszej historii schyłkowego PRL-u i III RP, okazać się może przydatnym podręcznikiem, jak przetrwać w trudnych czasach. Pozostawanie Polski w strukturach coraz bardziej socjalistycznej Unii Europejskiej, łatwych czasów raczej nie zapowiada. Józef Białek opowiada w książce – odwołując się również do własnego doświadczenia – jak można się bronić przed państwem, które zabiera ludziom wolność, w tym zwłaszcza wolność gospodarczą. Opowieść o ludziach, którzy w PRL tworzyli tzw. czarny rynek, o ich doświadczeniach, często śmiesznych a często mrożących krew w żyłach, daje mimo wszystko nadzieję na to, że zawsze jest jakieś wyjście z trudnej sytuacji. Sytuacji, którą od 25 lat fundują nam politycy z buziami pełnymi frazesów o demokracji, zdolni – za pomocą ustawowych bubli produkowanych na zamówienie przeróżnych grup interesu – do niszczenia ludzi i całego kraju. Zamiast marnować czas na wczytywanie się w analizy dyżurnych ekonomistów, widzących przyszłość III RP tylko w świetlanych barwach, lepiej poświęcić go na lekturę tej cennej książki. O wiele większy będzie z tego pożytek.
Paweł Sztąberek: www.prokapitalizm.pl
20 stycznia 2015
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz
Hm.. a teraz kradną nam -
Hm.. a teraz kradną nam - Narodowi: Kasprowy Wierch, część ziemi należącej dotąd do Tatrzańskiego Parku Narodowego no i systematycznie okradają Lasy Państwowe - doprowadzając do upadłości (w końcu mieszkaniec Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie już Lasy obiecał braciom starszym w wierze )
tylko Polski żal