Skip to main content

Potrzeba edukacji, nie indoktrynacji

images.jpg

Tuż przed Dniem Dziecka widziałem pochód dzieci w wieku szkoły podstawowej. Na czele szedł chłopiec z flagą Unii Europejskiej, za nim zaś setki innych dzieci niosących flagi poszczególnych unijnych państw. Dzieci, jak to dzieci, dobrze się bawiły, nie wiedząc nawet, że stają się ofiarami indoktrynacji. Już od najmłodszych lat wbija im się do głów, że maszerować trzeba jedynie pod unijnym sztandarem, tak jak niegdyś pod sztandarem Związku Sowieckiego, o którym pewnie w ogóle nic nie wiedzą.

Powyższa scena to symboliczny obrazek kondycji państwowej edukacji, którą właściwiej byłoby określić mianem państwowej indoktrynacji.

Czy dzieci, już od najmłodszych lat indoktrynowane w duchu umiłowania socjalistycznej UE, będą w stanie odnaleźć się, już jako dorośli, w świecie, w którym obowiązują jednak dość surowe rygory życia? Owszem, socjalistyczne unijne państwo opiekuńcze zapewne nie pozwoli im paść na ulicy z głodu, szprycując solidną dawką przeróżnych zasiłków. Jednak czy takie życie ich zadowoli, czy też wpędzi raczej w trudną do odwrócenia frustrację? Zapewne większość z tych, którzy znajdą się na garnuszku państwa, wolałoby zapracować na chleb własnymi rękoma, ale jak tu zapracować, skoro gnębiona interwencjonistyczną polityką państwa gospodarka nie jest w stanie wygenerować takiej ilości miejsc pracy, jaka mogłaby powstać, gdyby nie ta polityka właśnie…

W ostatnich latach miliony Polaków zagłosowały nogami. Masowa emigracja, głównie do Wielkiej Brytanii i Irlandii, to dowód na to, że ludzie chcą pracować, a nie tylko żyć z owoców cudzej pracy, bo do tego sprowadza się w istocie egzystencja na zasiłku. Co więcej, Polacy należą do nacji, która w Wielkiej Brytanii jest w czołówce tych, które najliczniej zakładają własne firmy. Przed nami są tylko Irlandczycy, Hindusi, Niemcy, Amerykanie oraz Chińczycy. Ilość firm prowadzonych przez Polaków na Wyspach sięga 23 tysięcy i cały czas rośnie. Zapewne to wolnorynkowe tradycje, ale być może również uniosceptycyzm Brytyjczyków, sprawiają, że w Wielkiej Brytanii państwo patrzy na przedsiębiorców nie jak na dojne krowy, lecz na tych, którzy nie tylko tworzą bogactwo kraju, ale i dają pracę innym ludziom. Podatek dochodowy nie istnieje na Wyspach dla tych, których dochód roczny nie przekracza 50 tys. zł, natomiast VAT-owcem przedsiębiorca staje się dopiero wówczas, jeśli obrót jego firmy przekroczy ok. 400 tys. złotych.

Czy u nas nie mogłoby być podobnie? Oczywiście mogłoby. Mogłoby być nawet znacznie lepiej, jednak nie przy tych politykach i przy takiej polityce. Choć Ministerstwo Finansów zapowiedziało niedawno rozpoczęcie prac nad „nowym kodeksem podatkowym”, który – według urzędników – znacząco ułatwić ma życie przedsiębiorcom oraz pracownikom, to jednocześnie premier Tusk ogłosił, że w najbliższych latach nie ma co liczyć na obniżkę podatków. I trudno się temu dziwić. Rosnący z roku na rok deficyt budżetowy, konieczność obsługi długu publicznego sięgającego już niemalże jednego biliona złotych, coroczny obowiązek odprowadzenia do Brukseli składki unijnej oraz szereg innych zobowiązań, jakie państwo wzięło na swoje barki, wymuszają na rządzących kontynuację procederu łupienia własnych obywateli i to w perspektywie trudnej do określenia.

Robert Gwiazdowski wyliczył niedawno, że jeśli ktoś pracuje w Wielkiej Brytanii i zarabia tam przykładowo 3,5 tys. zł, płaci od tej kwoty ubezpieczenie w wysokości 40 zł, pracodawca zaś odprowadza za niego 50 złotych. Podatku dochodowego w ogóle nie płaci. Zatem na rękę pracownik otrzymuje tam 3410 złotych. U nas, przy podobnym zarobku, pracownik otrzyma na rękę 2505 zł, gdyż pozostałą część konfiskuje państwo w postaci przeróżnych haraczów. Czy to jest klimat sprzyjający powstawaniu nowych miejsc pracy? Czy w taki sposób można osiągnąć wzrost gospodarczy i zagospodarować na rynku tych, którzy dzień w dzień nawiedzają „pośredniaki” w nadziei, że wreszcie trafią na jakąś ofertę pracy?

Polacy mają olbrzymi potencjał, co zresztą nieraz już udowodnili. Jednak dla rządzących nie jest to chyba dobra cecha. W propagandowym klipie, jakim faszerowali nas w 10. rocznicę członkostwa w Unii, czasy przed członkostwem, a zwłaszcza koniec lat 80. i początek 90., czyli okres rozkwitu polskiej przedsiębiorczości po wejściu w życie tzw. ustawy Wilczka, bazary, uliczne stragany itp. przedstawili jako okres zacofania i jakiegoś wręcz gospodarczego prymitywizmu. Jednoznaczna sugestia, że „prawdziwy” rozwój nastąpił dopiero po wejściu do socjalistycznej Unii, bo dzięki temu mamy wspaniałe stadiony itp., jest zakłamywaniem rzeczywistości.

Nie bez powodu wspomniałem na wstępie o paradzie dzieci z unijną flagą na czele.

Dziecko na lekcjach w państwowej szkole nie usłyszy, co to jest prawo popytu i podaży, nie nauczy się, czym jest wolny rynek i krzywa Laffera, natomiast dowie się o doniosłej roli unijnych dotacji oraz co zrobić, żeby w przyszłości takową otrzymać. Nie nauczy się, co to jest przedsiębiorczość, jednak wpojone mu zostanie już od najmłodszego, jak stać się żebrakiem. Dla rządzących lepiej by było, gdyby społeczeństwo składało się z ignorantów, aniżeli z ludzi rzeczywiście wykształconych, samodzielnych i wolnych od państwowej jałmużny. Naprawę kraju trzeba rozpocząć od wyrwania edukacji z rąk państwa i nieważne, czy będzie to państwo Tuska, Kaczyńskiego, Millera czy Korwin-Mikkego. Państwo nie edukuje, lecz indoktrynuje w myśl orwellowskiego hasła z „1984”: „Ignorancja to siła”.

Paweł Sztąberek: www.prokapitalizm.pl

11 czerwca 2014

Artykuł ukazał się w Naszym Dzienniku z 7 czerwca 2014 roku.

5
Ocena: 5 (4 głosów)
Twoja ocena: Brak