Jarosław Kaczyński pojechał na Ukrainę bronić demokracji. Donald Tusk oświadczył, że nie pozwoli, by polscy obywatele byli bici w Kijowie. Ambasador Ukrainy wezwany został do polskiego MSZ, gdzie przedstawiono mu stanowczy protest. Wszystko dlatego, że rząd Ukrainy wypiął się na UE.
Wyobraźmy sobie teraz taką sytuację… Rząd Ukrainy ogłasza triumfalnie kilka dni temu, że podpisał układ stowarzyszeniowy z Unią Europejską. Premier z radością oznajmia, że dzień, w którym „nasz kraj stanie się członkiem UE przybliżył się”. Następnego dnia, albo nawet i tego samego, kiedy premier ogłasza „radosną nowinę”, na kijowski Majdan wychodzą dziesiątki tysięcy Ukraińców protestować przeciwko wstępowaniu ich kraju do eurokołchozu. Demonstranci domagają się cofnięcia umowy stowarzyszeniowej i dymisji rządu. W nocy na centralny plac stolicy Ukrainy wpadają oddziały szturmowe specjalnej brygady milicji i brutalnie rozpędzają demonstrację. Leje się krew, są ranni, wśród nich dwóch Polaków….
Co dzieje się dalej? Czy wśród rządzącej Polską „elity” pojawiają się głosy oburzenia? Czy Tusk protestuje przeciwko brutalnej akcji milicji, i czy Kaczyński stroi się w rycerzyka i wyrusza do Kijowa bronić demokracji? Czy wreszcie polskie MSZ upomina ambasadora Ukrainy i przedstawia mu stanowczy protest, oraz czy zdecydowanie występuje w obronie Polaków pobitych w Kijowie podczas demonstracji?
Otóż jestem przekonany, że nic takiego nie miałoby miejsca. Kaczyński powiedziałby, że Ukraina „dobrze wybrała” i że rząd zdoła oprzeć się protestom tych, którzy zniszczyć chcą demokrację, a Ukrainę pozostawić chcą w cywilizacyjnym skansenie. Poza tym to na pewno agenci Rosji, no bo któż inny może być przeciwko członkostwu w Unii Europejskiej. Tusk zapewne powiedziałby mniej więcej to samo, może tylko dałby lekkiego prztyczka Kaczyńskiemu, że nie jest do końca szczery, ponieważ z jednej strony sam krytykuje UE, twierdzi, że Polska traci niepodległość, a z drugiej zachęca do członkostwa w UE rząd w Kijowie. A co do Polaków pobitych przez ukraińską milicję? Pewnie uznani by zostali za delegaturę Ruchu Narodowego, albo za jakichś pseudokibiców, którzy dostali, co chcieli pakując się w „antydemokratyczne” demonstracje. Jeśli zaś któryś z polskich polityków odważyłby się pojechać do Kijowa wesprzeć demonstrantów, zapewne ochrzczony by został mianem faszysty i antydemokraty, którego należy potępić nie tylko za to, że jest faszystą i antydemokratą, ale również za to, że miesza się w wewnętrzne sprawy innego państwa. Tusk z Kaczyńskim zaraz też pewnie przeprosiliby za niego rząd w Kijowie…
W takim oto świecie dziś żyjemy. Rządzą nami krętacze, drobni i grubsi cwaniaczkowie, lawiranci i hipokryci.
Ech szkoda, że na Marsie nie ma życia i że tam nie odbywają się takie demonstracje, jak te, które trwają na Ukrainie. Może dla ratowania demokracji na Marsie, Kaczyński, Tusk, Sikorski, Miller, Piechociński, Palikot i cała reszta tej ferajny, udaliby się tam i nigdy już tutaj nie wrócili. „Czerwona planeta” byłaby dla nich jak najbardziej odpowiednia, idealnie pasująca do ich czerwonej mentalności…
Paweł Sztąberek: http://prokapitalizm.pl/
1 grudnia 2013
- Blog
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz
No
No, że tak powiem, milicja ukraińska obiecuje gaz łzawiący, liderzy polskiej opozycji tudzież koalicji, nie obiecują jeno rozpylili gaz rozweselający.
Choćta z nami w eurokołchozie jest fajnie... będzie nas więcej. Jak np. komisarz wyda dekret, że dwa dodać dwa to pięć to my zrobimy referendum, że to cztery. (ale im przywalimy...) Wczoraj w innym land-kołchozie, poprzez referendum ustalono, że małżeństwo to chłop z bamom. Pewnie Komisarz się zdenerwuje.
PS. Swoją drogą Ukraina powinna przystąpić do europejskiej wspólnoty politycznej (wspólnoty Ojczyzn) to fakt.
Co na ten temat napisał S. Michalkiewicz?
PS. Swoją drogą Ukraina powinna przystąpić do europejskiej wspólnoty politycznej (wspólnoty Ojczyzn) to fakt.
" Państwa środkowoeuropejskie, nauczone doświadczeniem kruchości porządku wersalskiego z 1919 roku, ufundowanego na założeniu słabości Niemiec i słabości Rosji - bo to właśnie było warunkiem sine qua non istnienia w Europie Środkowej niepodległych państw - tym razem postanowiły wziąć sprawy w swoje ręce i wykorzystując sprzyjający moment dziejowy, stworzyć tu system reasekuracji niepodległości. W 1989 roku cztery państwa: Włochy, Jugosławia, Węgry i Austria podpisały porozumienie zwane od czworga uczestników „quadragonale” o współpracy politycznej. W 1990 roku, jeszcze przed „aksamitnym rozwodem” przystąpiła do niego Czechosłowacja i porozumienie stało się „pentagonale”, a w 1991 roku - Polska, jako szósty uczestnik „heksagonale”.
Liczyli na to, że Rosja, która pogrążała się w coraz większym zamęcie, nie będzie w stanie tej inicjatywy storpedować, podobnie jak Niemcy, które wprawdzie w żadnym zamęcie się nie pogrążały, przeciwnie - właśnie wchłaniały sowiecką strefę okupacyjną, czyli dawną NRD - ale ze względu na skrępowanie powiązaniami „europejskimi”, też nie będą mogły tego storpedować. Niestety rachuby co do Niemiec okazały się zawodne; uzyskawszy swobodę ruchów Niemcy przystąpiły do rozbijania Jugosławii, jako pierwsze na świecie w czerwcu 1991 roku uznając niepodległość Chorwacji i Słowenii. Proklamowanie niepodległości przez te dwie republiki, zapoczątkowało rozpad Jugosławii i następnie - krwawą wojnę o granice.
Widząc, czym grozi politykowanie poza niemieckimi plecami, pozostali uczestnicy heksagonale porzucili myśl o tworzeniu przeciwwagi dla Niemiec i chociaż porozumienie to jako rodzaj „życia po życiu” istnieje nadal, to od początku wojny w Jugosławii próżnie polityczną w Środkowej Europie wypełniają Niemcy (Polska podpisała układ stowarzyszeniowy z UE już w grudniu 1991 roku), a narzędziem rozszerzania i umacniania niemieckich wpływów w tym rejonie jest rozszerzanie Unii Europejskiej na wschód. Warto zwrócić uwagę, że z niewielkimi korektami, tylko do linii „Ribbentrop-Mołotow”. Dalej na wschód Unia Europejska się nie rozszerza, co pokazuje, że skoro taka linia podziału Europy była dobra w roku 1939, to jest dobra również teraz. Ukoronowaniem tej niemieckiej polityki był dokonany 1 maja 2004 roku Anschluss 8 państw Europy Środkowej, m.in. Polski do Unii Europejskiej, co oznaczało, iż Niemcy po 90 latach wygrały I wojnę światową. W 1915 roku ogłosiły one swoje cele wojenne pod postacią projektu „Mitteleuropa”, który obejmował urządzenie Europy Środkowo-Wschodniej po ostatecznym zwycięstwie niemieckim. Miały tu być ustanowione państwa pozornie niepodległe, ale de facto - niemieckie protektoraty o gospodarkach niekonkurencyjnych, ale peryferyjskich i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Ponieważ w 1918 roku wydawało się, że Niemcy wojnę przegrały, w Europie Środkowej powstały państwa naprawdę niepodległe, które próbowały budować gospodarki konkurencyjne, a przynajmniej niezależne od gospodarki niemieckiej. Jednak w roku 2004 zaistniały wreszcie polityczne warunki realizacji projektu „Mitteleuropa”, więc skoro Niemcom udało się przystąpić do realizacji celów nakreślonych w drugim roku I wojny światowej, to można chyba powiedzieć, że przynajmniej w tej części wojnę tę po 90 latach wygrały.
Oczywiście o takich rzeczach lepiej głośno nie mówić, toteż agitacja za Anschlussem, jaka się rozwinęła w Polsce, akcentowała raczej to, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, a konkretnie - że Unia Europejska sypnie złotem i znowu będzie jak za Gierka. Taka perspektywa wielu ludziom w Polsce szalenie się podobała i nadal podoba, chociaż nie da się ukryć, że „tak myśląc błąd popełniają gruby, zalążek swojej przyszłej zguby” - bo Niemcy owszem - mogą sypnąć złotem - ale jeśli nawet drenują swoich podatników to przecież nie dlatego, by dogodzić Polakom, tylko traktują to jako inwestycję, która w pewnym momencie tak czy owak musi zacząć się zwracać, a nawet przynosić profity."
Za: http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2845
Dziwna zbierzność celów i nagła zgoda
I tak nagle zbierznośc w myśleniu i działaniu a jeszcze wczoraj ...
Pan Protasiewicz jednak nie przeszkadzał tam był partnerem ?