Za jedną z „najczarniejszych kart Kościoła” uważa się „polowania na czarownice”. Fanatyczni średniowieczni mnisi – inkwizytorzy torturujący i palący na stosie niewinne kobiety za urojone czary, taki obraz pokutuje w powszechnej świadomości historycznej.
Nawet pobożni katolicy kajają się za straszne „grzechy Kościoła”. Tymczasem tych „grzechów” nigdy nie było. Kościelne „polowania na czarownice” to jeden z największych fałszów historii.
Zgroza „polowań na czarownice” upowszechniła się w wojująco antykatolickim oświeceniu. W „epoce rozumu” jej filozofowie próbowali zaprojektować lepszą rozumną przyszłość dla całej ludzkości, jako przeciwwagę czasów mijających, pełnych zabobonu, ciemnoty i okrucieństwa. Jednym z przejawów postępu miało być położenie w XVIII stuleciu kresu procesom o czary. To intelektualiści oświecenia wykonali pierwsze obliczenia, według których w dawnych mrocznych czasach na stosach mogło spłonąć od setek tysięcy do nawet 9 milionów kobiet.
W XIX wieku rodzące się ruchy feministyczne i neopogańskie postawiły z kolei hipotezy, że czarownice stanowiły pozostałość religii pogańskich, tropionych przez średniowieczny Kościół, którego zbrojnym ramieniem była inkwizycja. Wiedźmy miały być żyjącymi w ukryciu kapłankami tajemnych kultów. Oskarżanie kobiet o czary wynikać miało z patriarchalnej mizoginii Kościoła a histeryczne fale prześladowań służyły poszukiwaniu kozłów ofiarnych w czasach klęsk nieurodzaju, bądź walce religijnej między katolikami a protestantami.
Hipotezy te w pierwszej połowie XX wieku podjęli z wielkim zainteresowaniem niemieccy naziści, żywiący gorący szacunek dla staro-pogańskiego dziedzictwa Germanów. Po dojściu do władzy Heinrich Himmler powołał specjalny zespół SS w celu przejrzenia wszystkich źródeł archiwalnych i skatalogowania wszystkich procesów o czary. Miały one pomóc odkryć zapomniane dziedzictwo rasy aryjskiej, a zarazem stać się całościowym materiałem historycznego oskarżenia Kościoła za jego niepoliczone zbrodnie wobec tej rasy (równolegle trwała wielka nazistowska akcja poszukiwania i ogłaszania wszystkich przypadków pedofilii w Kościele). Skądś to znamy – prawda?
Po II wojnie światowej publicystyczne określenia „polowanie na czarownice” lub „czasy stosów” weszły w powszechny użytek, a nawet stały się terminami naukowymi. Środowiska feministyczne (czujące się duchowymi dziedzicami czarownic) zaczęły stawiać tezy, że dotychczasowe szacunki 9 milionów ofiar są zbyt ostrożne.
Średniowieczne zjawisko zaczynające się w renesansie
Niesłabnące zainteresowanie tematem sprawiło, że procesy o czary zostały w ostatnich dziesięcioleciach policzone w oparciu o dostępne zapiski historyczne i zachowane akta sądowe. Obraz, jaki wyłonił się z tych badań, burzy do szczętuj to, w co do dziś święcie wierzą ludzie Zachodu. Już prace naukowe z lat 70. i 80. ostatecznie skorygowały krążącą przez 200 lat liczbę rzekomych 9 milionów ofiar, redukując ją raczej do setek tysięcy.
Rzuca się w oczy fakt, że prace te opisują „polowania na czarownice” począwszy od XV wieku. Dlaczego nie od średniowiecza? Przecież każdy laik wie, że Kościół „polował na czarownice” w średniowieczu. Powodem jest to, że naukowcy nie znaleźli takowych przypadków. Sławne egzekucje czarownic odnotowywane są w źródłach dopiero na progu renesansu – epoki humanizmu i wyzwalania się z „mroków średniowiecza”.
Gdzie te miliony?
Pod wpływem nowszych badań pojawiły się wreszcue głosy obrony Kościoła. W Polsce podjęli się jej: Rafał Ziemkiewicz, głośnym artykułem z 1996 roku, pt. „Stosy kłamstw o inkwizycji” oraz Roman Konik książką „W obronie świętej inkwizycji” (2004 r.). Broniąc całokształtu instytucji inkwizycji, poruszyli m.in. kwestię procesów o czary. Przywołali naukowe szacunki, zgodnie z którymi w XVI wieku spłonąć miało na stosie 300 tysięcy (według Ziemkiewicza), bądź 500 tysięcy ludzi (wg Konika),[1] z czego większość w krajach protestanckich, podczas gdy inkwizycja w Hiszpanii procesy te miała hamować.
Głosy te oceniano był jako radykalnie wybielające Kościół. W rzeczywistości R. Ziemkiewicz i R. Konik, broniąc inkwizycji rażąco zawyżyli, a nie zaniżyli skalę procesów o czary. Jest wręcz przeciwnie. Opierali się na danych autorów zachodnich, którzy w nowszych wydaniach swoich prac coraz bardziej redukowali statystyki procesów o czary. Skurczyły się one do 100 tysięcy, potem 60 tys., obecnie do 40 – 50 tysięcy.[2] [3]
Nawet to nie są liczby faktycznie odkrytych egzekucji za czary, tylko szacunek oparty o niekompletne już akta sądowe. Liczba faktycznie zachowanych źródłowych wzmianek o wyrokach śmierci jest jeszcze 3 – 4-krotnie niższa. Straszna karta historii okazała się mieć finalnie nader mikrą skalę, 200 razy mniejszą niż rozpowszechniana przez całe pokolenia.
Geograficznie 2/3 z tych egzekucji przypada na dwa kraje – Niemcy (15 – 26 tys.) i Szwajcarię (4 – 10 tys.), 1 – 5 tys. na Francję, około 2 tys. na całą Skandynawię, po około 1 – 2 tys. na Szkocję, Czechy i Austrię, po kilkaset na Anglię, Węgry, Holandię, Włochy i Półwysep Iberyjski, na USA 37. W krajach prawosławnych nie było ich prawie wcale.
Polska statystyka
Jak na tym tle wypada Polska? Do niedawna tylko jeden badacz, Bohdan Baranowski spróbował dokonać syntezy rodzimych procesów o czary. Jego książka z 1952 roku stanowiła punkt odniesienia dla publikacji przez następne 60 lat i jedyne źródło danych o Polsce za granicą. Autor podawał, że na terenach przedrozbiorowej etnicznej Polski spalonych zostało około 10 tysięcy czarownic a 15 – 20 tys. na Śląsku[4].
Dopiero w 2008 roku liczby te zweryfikowała Małgorzata Pilaszek w książce pt. „Procesy o czary w Polsce w wiekach XV – XVIII”. Odnalazła ona w źródłach z epoki wzmianki o 867 procesach na terenie przedrozbiorowej „Korony” (czyli z obszaru obecnej Polski i Ukrainy bez Śląska, Pomorza Zachodniego, Mazur i Krymu). W procesach tych sądzonych było łącznie 1 316 osób, z których stracono 558[5]. Dane dla Prus Książęcych (obecne Mazury i obwód kaliningradzki) ustalił Jacek Wijaczka. Odnalazł łącznie 167 egzekucji, w tym jedną za rządów krzyżackiego państwa zakonnego[6].
Dane M. Pilaszek obejmują tylko odnalezione dokumenty. Większość dawnych akt sądowych została jednak zniszczona w czasie II wojny światowej (w tym całość akt z obszaru Mazowsza). Stąd rzeczywista liczba egzekucji za czary jest znacznie wyższa. Autorka nie podjęła się ich kalkulować. Szacunek wciąż obarczony jest bardzo dużym ryzykiem błędu. Zależy przede wszystkim od tego, jaką część akt uznać za utracone. Gdyby uwzględnić fakt, że w 1/3 spraw przebadanych przez M. Pilaszek nie zachowała się informacja o wyroku oraz uogólnić informację B. Baranowskiego, że zachowała się mniej niż 1/6 ksiąg miejskich z Archiwum Głównego Akt Dawnych, w skrajnym szacunku na terenie Korony spłonąć mogło około 5 tysięcy czarownic. Gdyby jednak przyjąć, że ogólnie przepadła tylko połowa do 2/3 akt, to liczba spalonych czarownic zamyka się w 1,5 – 2 tysiącach.
Jak Kościół „dręczył” czarownice w Polsce
Można by stwierdzić, że to wciąż wiele „ofiar Kościoła” w Polsce. Czy są to jednak „ofiary Kościoła”? Otóż nie. W średniowieczu sprawy herezji, magii, obyczajowe i rodzinne podlegały sądom kościelnym. Tyle, że zmieniło się to w latach 1551 – 1563 w apogeum reformacji. Wówczas antyklerykalnie nastawiona szlachta zakazała egzekucji starościńskiej wyroków sądów kościelnych. Do tego czasu mogły one, podobnie jak sądy świeckie, orzekać za ciężkie przewinienia nawet kary śmierci czy konfiskaty majątków, ale egzekucję ich można było przeprowadzić tylko przy pomocy królewskich starostów.
Zakaz egzekucji starościńskiej sprawił, że sądownictwo kościelne stało się zupełnie bezzębne. Od tego czasu mogło co najwyżej orzekać ekskomuniki i modlitwy pokutne, podczas gdy sprotestantyzowana szlachta siłą konfiskowała katolickie świątynie i zabierała dla siebie daniny kościelne.
Na skutek tej bezsilności Kościoła sprawy o czary przejęły świeckie sądy miejskie. Zdecydowana większość procesów czarownic w Polsce miała charakter świecki.
Jaką ich część zdążyły od średniowiecza do połowy XVI w. przeprowadzić sądy kościelne? Według badaczki Joanny Adamczyk 60[7], według tabelarycznego zestawienia zawartego w książce M. Pilaszek – 76 (miało to stanowić 0,5 % z 13 968 różnych zapisków sądowych ujętych w księgach konsystorskich). Tyle, że z zestawienia tego wynika, iż faktycznie 21 z tych procesów było pozwami o zniesławienie wytaczanymi przez kobiety osobom nazywającym je czarownicami, zaś 17 procesami o trucicielstwo[8]. Sprawy o czary kompletnie więc średniowiecznych sądów kościelnych nie interesowały. W ilu z tych spraw ostatecznie spalono czarownice na stosie? Odpowiedź brzmi: literalnie w żadnej.
Pierwszy znany przypadek spalenia czarownicy w Polsce pochodzi ze świeckiego procesu dopiero z 1511 roku. Co ciekawe, źródłem tej informacji jest książka B. Baranowskiego z 1952 roku. Wynika z tego, że kiedy obciążał on Kościół odpowiedzialnością za stosy, doskonale wiedział, że w rzeczywistości Kościół nie spalił w Polsce żadnej czarownicy.
Czy ktoś przeprosi inkwizycję?
Liczby te pozwalają zrozumieć, jak fałszywe jest powszechne wyobrażenie o rzekomych „polowaniach na czarownice”. Było dokładnie udwrotnie. To nie mityczna wszechwładza Kościoła zapaliła stosy czarownic, tylko pozbawienie go władzy.
Spośród jednoznacznie katolickich obszarów ówczesnej Europy tylko we Francji zjawisko egzekucji za czary wystąpiło w stopniu większym niż znikomy. Był to kraj, w którym podobnie jak w Polsce procesy o czary przejęłysądy świeckie.
Jak pisali już wcześniej R. Ziemkiewicz i R. Konik, tam, gdzie utrzymało się sądownictwo kościelne, szczególnie owa „straszna” inkwizycja, tam egzekucje były hamowane. Do jakiego stopnia? Z kilkuset szacunkowych egzekucji za czary, obejmujących cały obszar Włoch, Hiszpanii i Portugalii, inkwizycja włoska i hiszpańska przeprowadziły ich po kilkadziesiąt (Henry Kamen dla Hiszpanii przytacza 24 przypadki w 6 procesach)[9], zaś inkwizycja portugalska dokonała 1 egzekucji[10] z zaledwie 7 znanych w tym kraju[11].
W koloniach portugalskich i hiszpańskich, które obejmowały wówczas całą Amerykę łacińską, niektóre kraje Afryki i wschodniej Azji nie znaleziono żadnych wzmianek o egzekucjach za czary.[12] Jedynie w niesławnej Rzeszy Niemieckiej sądy w katolickich księstwach biskupich skazały na stos kilka tysięcy ludzi, a i tam niekoniecznie były to sądy kościelne. Zjawisko procesów o czary miało wyraźnie świecki, a nie kościelny charakter.
Dodać należy, że nawet ten 1 przypadek egzekucji w Portugalii nie był niesłuszny. O czarownicach nie pisze się inaczej, jak o ofiarach mordów sądowych. Tymczasem dawne pojęcie czarów było dość rozległe i obejmowało też czyny, za które niewątpliwie należy karać z najwyższą surowością. Oznaczało także trucicielstwo przy użyciu mikstur, okultyzm i kontakty z diabłem, czyli satanizm.
Wprawdzie zdecydowana większość przyznań do winy była efektem tortur i skazywano osoby niewinne, nie zawsze jednak tak było. Owa egzekucja z Portugalii była właśnie skutkiem praktykowania magii i satanizmu. Podobne sprawy zdarzały się w historii, jak np. XV-wieczna egzekucja bretońskiego rycerza Gilles de Rais – przez krótki czas towarzysza Joanny D’Arc, który później zaczął parać się sodomią, mordami i czarną magią; czy wielka afera trucicielska z 1677 – 1682 r. we Francji, kiedy wykryto całą sieć czarownic sprzedających trujące mikstury arystokratkom na dworze Ludwika XIV. Tę aferę „Król Słońce” utajnił, gdy zaczęła sięgać jego osobistych kochanek, a ostatecznie przed śmiercią kazał zniszczyć jej akta. Kiedy podobne zbrodnie karze się dziś, wszyscy uważają to za oczywiste. Gdy dotyczą one rzekomo ciemnych czasów minionych, kwalifikuje się je jako paranoję „łowców czarownic”.
Nieistniejące „czasy stosów”
Tymczasem spojrzenie na zweryfikowane dane statystyczne powinno przewartościować wcześniejsze oceny kreowane na „księżycowych” liczbach powtarzanych przez ostatnie 200 lat. Żadnych „polowań na czarownice” nie było nie tylko ze strony Kościoła, ale nawet w sądach świeckich. Owe 40 – 50 tysięcy czarownic straconych na przestrzeni XV – XVIII w. oznacza średnio około 150 egzekucji rocznie na całym kontynencie europejskim oraz około 5 – 20 egzekucji w Polsce.
Dla porównania, w ultra-demokratycznych współczesnych Stanach Zjednoczonych wykonuje się średnio 32 wyroki śmierci rocznie. Czy ktoś z tego powodu ma poczucie, że żyje w grozie „czasu stosów”? A przecież nagłośnienie takich egzekucji w dobie Internetu i telewizji jest niebotycznie większe niż echo egzekucji czarownicy w małym miasteczku 400 lat temu; egzekucji, o której wieści mogły się roznieść najwyżej w obszarze powiatu i nawet tam pójść w zapomnienie po kilkunastu latach.
Trzeba mieć przy tym świadomość, że były to czasy wyjątkowo surowego sądownictwa, które karało śmiercią połączoną z torturami za każde cięższe przestępstwo. Zwykłych egzekucji kryminalnych było wielokrotnie więcej niż stosów czarownic. Nawet one jednak nikły w porównaniu z olbrzymią śmiertelnością tamtych czasów z powodu wojen, głodu, epidemii. Wśród samych dzieci polskich monarchów śmiertelność wynosiła 33%. Cóż dopiero wśród zwykłych ludzi.
W największej znanej epidemii „czarnej śmierci” z lat 1347 – 1353 wymarła nawet 1/3 ludności Europy. Na skutek wojen z lat 1648 – 1721 ludność Polski skurczyła się z 9 do 6 milionów. Między XV a XVII stuleciem najazdy tatarskie na nieudolną Rzeczpospolitą szlachecką co roku paliły całe powiaty i uprowadzały w jasyr 5 – 10 tysięcy ludzi na islamskie targi niewolników (łącznie być może 2 mln). Owych 5 – 20 czarownic palonych rocznie przez pojedyncze sądy w Polsce nie kreowały żadnej społecznej „psychozy czarownic”, tylko nikły w morzu innych dramatów.
„Polowań” nie było i w tym sensie, że nie istniały straszne urzędy „łowców czarownic”. Nie istniała żadna odgórna polityka państwowa, rzekomo realizująca kontrolę społeczną poprzez szukanie kozłów ofiarnych w czarownicach. Sądy wszczynały procesy o czary na skutek prywatnych oskarżeń zwykłych ludzi. Wprawdzie stan badań nie pozwala obecnie statystycznie opisać motywów takich oskarżeń, ale dotychczasowe prace zdają się wskazywać, że najczęstszym motywem były banalne lokalne zawiści sąsiedzkie i rodzinne.
Sądy świeckie wreszcie nie karały czarów jako takich, tylko szkody rzekomo przez nie wyrządzane (np. śmierć, choroby). Pod tym względem nie różniły się od sądownictwa z okresu pogańskiej starożytności, jawiącej się jako czasy „jasności”, w przeciwieństwie do „ciemnej” epoki chrześcijańskiej.
Fakty sobie, społeczna wyobraźnia sobie
Skoro te fakty naukowe są znane już od 20 – 30 lat, dlaczego wszyscy wciąż żyją przekonaniem, że kiedyś istniały „czasy stosów”? Pierwszym powodem jest to, że w opracowaniach dotyczących procesów o czary autorzy często korygują akapity z danymi liczbowymi. Nie zmieniają natomiast obszernych „analiz” społecznych zjawiska, które to analizy pisane były pod „księżycowe” opowieści o milionach ofiar. Analizy te były raczej kreowaniem rzeczywistości historycznej niż jej opisem. Służyły jako manifesty ideologicznej opowieści o rzekomo strasznych czasach minionych, w których panowała zinstytucjonalizowana patriarchalno-kościelna przemoc wobec kobiet, bezwzględna kontrola społeczna i prześladowanie odmienności, a które to „straszne czasy” szczęśliwie przezwyciężamy.
Drugim powodem jest, to że fałsze te powtarzane były przez tak długie pokolenia, że poddali się im nawet ludzie Kościoła. Boją się sprawdzać fakty, bo są święcie przekonani, że tylko potwierdzą one najgorsze oskarżenia i powiększą ciężar wstydu. Szczególnie, że po katastrofalnym soborze watykańskim II Kościół katolicki sam sobie narzucił pedagogikę wstydu. Jej nieznośnym przejawem są ciągłe akty skruchy i przeprosin ze strony papieży za zmyślone historyczne „grzechy Kościoła” (za inkwizycję, krucjaty, proces Galileusza, zwalczanie wolności religijnej, heretyków). Skoro Kościół przeprasza, znaczy, że jest winny.
Działanie tego mechanizmu mogliśmy 3 lata temu przećwiczyć, kiedy cały świat obiegły wieści o wykryciu „masowych grobów” indiańskich dzieci przy szkołach kościelnych w Kanadzie. Wybuch społecznego gniewu, z sympatią przyjęty przez ultra-lewicowy rząd, spowodował dewastacje i podpalenia dziesiątków kościołów. Do Kanady przyleciał papież Franciszek, kajać się za kolejny „grzech Kościoła”. I od tego czasu w sprawie zapadła cisza.
Czary wśród „oświeconych” jednak istnieją?
Gdyby co prawda policzyć ofiary strasznej religijnej opresji i anty-religijnego wyzwolenia, to by się okazało, że to światłe wyzwolenie zaczęło masowe mordy, a nie je skończyło. Trybunały rewolucji francuskiej, matki „oświeconej” współczesności, w latach 1789 – 1795 zabiły około 36 tysięcy „wrogów ludu”, czyli mniej więcej tyle co wszystkie procesy o czary w całej historii Europy. XX-wieczne nazistowskie i komunistyczne dzieci tej rewolucji posłały do grobów około 70 – 110 milionów ludzi.
To jednak i tak niewielka liczba w porównaniu ze skalą dzieciobójstwa, jakie w XX wieku zalegalizowano w ramach tzw. aborcji. „Uśmiechnięta”, „wyluzowana” liberalna demokracja, wspólnie z hitlerowcami i komunistami odpowiada nie za morze, a za ocean krwi, śmierć 1 – 2 miliarda abortowanych dzieci, co jest jedną z głównych przyczyn światowej zapaści demograficznej. Od czego więc zostaliśmy „wyzwoleni” – bo nie od masowej zbrodni?
Czy może od „ciemnoty”, od wiary w gusła i zabobony? Podobno jej źródłem było chrześcijaństwo. Dziś w „oświeconych czasach” jest ono zepchnięte na margines, a w życiu społecznym panuje „rozumny” ateizm. Wiara w magię i zabobony z pewnością jest więc pieśnią odległej przeszłości. A jednak nie.
Te same zateizowane społeczeństwa, które z wściekłością reagują na jakąkolwiek obecność chrześcijaństwa w życiu publicznym, z lubością okazują otwartość i tolerancję dla wszelkich innych religii i duchowości – nawet najbardziej niedorzecznych. Zachwycają się nie tylko religiami wschodu, ale i świeżo wymyślanymi „duchowościami kosmicznymi”, New Age, bioenergioterapią. Filmowe mody kreują nawet subkultury wilkołaków i wampirów.
Zgodnie z tezą przypisywaną G. K. Chestertonowi, im kto jest dalej od religii chrześcijańskiej, którą z wielką stanowczością uważa za fałsz i wymysł, tym bardziej wierzy w najgłupsze zabobony – amulety, wróżby, astrologię, numerologię. Betonowi ateiści względem chrześcijaństwa, z wielkim zainteresowaniem czytają o pogańskich wierzeniach przodków, a nawet lubią kultywować ich rytuały. Z satanizmem ludzie już otwarcie obnoszą się na ulicy.
I nie dotyczy to tylko tzw. zwykłych ludzi, ale i ich „oświeconych” elit.
Maskotką dziennikarską obecnej kadencji Sejmu jest neo-pogański poseł PO, M. Józefaciuk (były dyrektor szkoły!). Poprzedni rząd PO – PSL mianował komisarzem UE Elżbietę Bieńkowską, która w wywiadzie dla „Vivy” podzieliła się opowieścią o tym, jak pozytywnie wpływają na nią wróżby i horoskopy. Z kolei Magdalena Środa w wywiadzie dla Magdaleny Mołek uraczyła czytelników ciekawostką, że na zjazd feministek przybyła prawdziwa czarownica z amerykańskiego Salem i przeprowadziła dla nich magiczne wtajemniczenie.
W 2019 r. ta sama Magdalena Środa w swym felietonie reklamowała pogańską Noc Kupały jako remedium na nieznośne życie pod rządami PiS.
To nic przy pisarce Marii Nurowskiej, która nie mogąc znieść tych rządów, postanowiła w lipcu 2018 roku wykończyć posła PiS Stanisława Piotrowicza przy pomocy magii voo-doo, czym pochwaliła się na Twitterze. Próbowała ją od tego odwieść niesławna reżyserka Agnieszka Holland, ostrzegając, że sama zaprzestała czarnej magii kiedy w młodości poprzez praktyki voo-doo… zabiła dwie osoby.
Ta garść wypowiedzi zdradza, że za fasadą oświeconego ateizmu czołowe twarze polskiego antyklerykalizmu i feminizmu mniej ostentacyjnie wierzą, a nawet praktykują magię i rytuały pogańskie. Z jednej strony uważają za ciemnotę ludzi, którzy kiedyś palili na stosie czarownice za zepsute piwo albo zdechłą krowę, ale same bywają przekonane o jej wpływie na obalanie i sprawowanie władzy, a nawet zabijanie ludzi.
Być może zasadnym byłoby, aby polskie feministki na kolejnym zlocie, dla odmiany od dorocznego tematu walki o „prawo kobiet” do aborcji, przeprowadziły debatę o tym, co je właściwie oburza w dawnych procesach o czary. Czy uważają za „ciemnotę” wiarę w istnienie czarownic, czy też wiarę w to, że czary mogą być skuteczne, a może jak dawna „ciemnota” wierzą i w czarownice i w czary, a nawet je praktykują, tylko są przeciwne ich karaniu spaleniem na stosie w razie magicznego obalenia władzy albo zabójstwa.
Wszyscy już „wiedzą”, że Kościół był winny. Tylko starannie przeszukując internet można doczytać, że do dziś nie odkopano ani jednego ciała zamordowanego dziecka.
Jeśli taką ogólnoświatową hucpę skrajnie lewicowy monopol medialny może skutecznie i bezkarnie rozpętać w kilka tygodni, cóż dopiero zwalczyć piętrowe kłamstwa budowane przez dziesięć pokoleń. Szczególnie, że współczesne wykształciuchy, wprawdzie żyją kompleksem swojej urojonej wyższości intelektualnej nad prostymi, starymi ludźmi bez szkół, ale często uzyskują uniwersyteckie dyplomy, nie mając wiedzy na poziomie podstawówki.
Ich ogląd rzeczywistości kształtują nie książki naukowe, tylko komiksy i hollywoodzkie filmy. W całkowicie lewicowej popkulturze powstają zaś co roku setki filmów, seriali, książek, wbijających jak młotek to samo ideologiczne przesłanie o wyzwalaniu prześladowanych kobiet z męskiej dominacji, kościelnej niewoli, o zrzucaniu ciężaru opresyjnej tradycji. Nieodzowny element tej kreowanej rzeczywistości stanowią stosy czarownic. „Młody, wykształcony z wielkich miast” ze swojej komiksowo-netflixowej kopalni wiedzy, „wie”, że został wyzwolony ze złowieszczych czasów, ociekających krwią i hipokryzją.
(W oparciu o artykuł Jacka Laskowskiego z portalu PCh24)
Jacek Łukasik
7 października 2024
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz