Skip to main content

Wymazywanie prawdy o polskości Ziem Odzyskanych

portret użytkownika Jacek Łukasik

Piszę ten artykuł z wielkimi obawami. Po tekście o fatalnej decyzji o Powstaniu Warszawskim ktoś insynuował mi wychwalanie pod niebiosa Stalina, chociaż człowiek inteligentny bez trudu mógł dostrzec, że pisałem ten tekst z punktu widzenia realizmu politycznego. Pomieszał epoki i różne wydarzenia historyczne. Np. poruszył kwestię operacji polskiej NKWD, chociaż w ogóle nie pisałem o wydarzeniach sprzed II wojny światowej. Postawę realizmu politycznego można dostrzec w stwierdzeniu „mimo faktów dokonanych podczas wojny”. Zarzucił mi przejście na stronę komunistów, bo uważam, że jakaś postać reformy rolnej była koniecznością. Przypominałem mu reformę rolną z 1925 r. parcelującą wielkie latyfundia magnackie. Nie ustosunkował się do tego w ogóle. Zapomniał, że warsztat naukowy historyka polega na spokojnym ustaleniu faktów, a nie hunwejbinizmie, także antykomunistycznym. Hunwejbini to szturmowe bojówki wprowadzające najbardziej radykalne wymysły maoistowskiej rewolucji kulturalnej w Chinach. Gdyby te insynuacje poczynił ktoś nieznajomy, skończyłoby się to z mojej strony pismem przedsądowym i pozwem cywilnym o zadośćuczynienie i odszkodowanie za naruszenie moich dóbr osobistych! Ale przechodzę już ad rem. Chociaż teraz pisząc z punktu widzenia polskiego interesu narodowego, pewnie znowu narażę się człowiekowi, bo wiecznie żywa jest postawa: możesz mieć poglądy, jakie chcesz, byle byłyby zgodne z moimi.

Zbigniew Rokita, rocznik 1989, pisarz reportażysta oraz autor sztuk teatralnych, który w 2021 roku otrzymał nagrodę literacką NIKE, przyznawaną corocznie uzdolnionym skrybom krajowym przez Gazetę Wyborczą i Wydawnictwo AGORA.

Popełnił książkę pt. „Odrzania” o polskich Ziemiach Zachodnich. Nie znajdziemy tam odnotowania oraz pochwały działań zmierzających do zespolenia z Polskością poniemieckich nabytków na zachodzie i północy. Mimo, że autor jest rodzonym Ślązakiem i można było od niego oczekiwać trzeźwego spojrzenie na mechanizmy dziejowej odmiany naszej geografii po 1945 roku.

Czerwona lampka zapala się w głowie już u samego początku literackiego reportażu laureata NIKE. Tuż podtekstem otwierającym pierwszy rozdział książki odnajduję niewinną z pozoru uwagę autora: „‘Ziemie Odzyskane’ to termin propagandowy (sic!) spopularyzowany po wojnie. Ma sugerować. że Polska ziem poniemieckich nie odebrała, ale je odzyskała. [..] Lepszym byłby termin ,Ziemie Wyzyskane’ czy ‘Uzyskane’. „Termin propagandowy”?!

Nie kapuję tego. Owszem, propagandowy był, lecz został poczyniony w najlepszej wierze i w sprawie dla Nas fundamentalnej. Korzeniami piastowskimi koloryzował. Już to świadczy o zgodności tego określenia z prawdą. Powodów aby się na to krzywić nie ma.

Książka ta idzie w antypolskim kierunku. Peter-Schucs Brian, wykładowca Uniwersytetu Michigan, autor tytułu „Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii”, wali w „sowieckich i polskich komunistów” z tej samej grubej rury. Cyt.: „Aby usprawiedliwić (sic!) przejęcie zachodnich terytoriów, utworzono swego rodzaju mitologię.[..] Stąd właśnie wzięło się jedno z najbardziej kłamliwych określeń (sic!) w komunistycznej nowomowie”.

Fragment można uznać za „mocny”, zwłaszcza u kogoś, kto podjął się dowiedzenia w swojej książce, że: „Polska nie jest ani zbiorową męczennicą, ani zbiorowym czarnym charakterem”. Autora „Odrzanii”, Polaka, jak i wspomnianego wyżej amerykańskiego badacza oraz zastępów pozostałych głosicieli tożsamych opinii, należy zapytać, jakimż to grzechem śmiertelnym, wrogim rozumowi i moralności, wreszcie niezgodnym z interesem Polski i Polaków było nazwanie pojałtańskich nabytków „Ziemiami Odzyskanymi”!? Trzeba się spytać, komu to szkodziło i uwierało intelektualnie i etycznie!?

„Druzgocące” podejście do źródeł i następstw „Jałty i Poczdamu” należy do modnych pośród części badaczy zachodnich oraz ich licznych polskich naśladowców. Biorąc na cel wymuszony skutkiem II wojny podział świata na dwa skonfliktowane z sobą obozy polityczne, są dowodem na infantylne rozumienie „sprawy polskiej”, takiej, jaką ta kształtowała w II wojnie światowej oraz po jej zakończeniu.

Wszystko, co się z tym wiązało, zredukowano do wymuszonych geopolityką kosztów, marginalizując przy tym sprawę najważniejszą: solidny uzysk terytorialny na zachodzie i północy. W krajowym i zagranicznym pisaniu o „Ziemiach Odzyskanych” kołaczą się echa zachodniego stanowiska na postanowienia „Wielkiej Trójki”, wyartykułowane nieco później, u progu zimnej wojny. Polacy zapomnieli, że było to stanowisko nam wrogie. Głosiło rzekomą bezprawność (sic!) przejęcia przez powojenną Rzeczpospolitą Polskę poniemieckich obszarów, czyniąc sprawę przedmiotem (jednym z przedmiotów)gry politycznej pomiędzy mocarstwami po II wojnie światowej.

Amerykański Sekretarz Stanu, James Francis Byrnes, w wystąpieniu na konferencji w Stuttgarcie we wrześniu 1946 roku, mówił o TYMCZASOWOŚCI (!) polskiej granicy zachodniej, odsyłając sprawę do rozstrzygnięcia na… przyszłej (!) konferencji pokojowej. W tym samym duchu wypowiedział się Robert Bevin, brytyjski Minister Spraw Zagranicznych.

Tak przy okazji: można zrozumieć polskie zauroczenie Zachodem: zachodnim dobrobytem łącznie z ofertą wolnościowych uroków, na których mieszkańcom Polski Ludowej zbywało. Powikłania dziejowe, zatem takie, na które mieliśmy wpływ zerowy, zakotwiczyły nas na kilka dziesięcioleci w strefie wpływów Moskwy. Nie oznaczało to wyłącznie strat, cierpień i dolegliwości, co kłamliwie i bezrefleksyjnie mielone jest od wielu lat w mediach głównego nurtu. Również w „Wyborczej”.

Epoka Polski powojennej – Ludowej – posiadła także pewne zyski: gospodarcze, społeczne, geograficzne zwłaszcza, o czym współcześnie i od lat, co najwyżej, się przebąkuje. Przemilcza w politycznej intencji. Powód nabrania wody w usta jest prosty: „komuniści” żadnych zasług mieć nie mogą, gdyż burzy to nowy porządek. Zyski zarezerwowano na antykomunistyczną wyłączność. Marnymi uczniami historii Polacy są od zawsze. Widzę historię i politykę nieco szerzej niż wg dychotomicznej kliszy komunizm/antykomunizm.
Epoka Polski powojennej – Ludowej – posiadła niebagatelne zyski: gospodarcze, społeczne, geograficzne zwłaszcza, o czym współcześnie i od lat, co najwyżej, się przebąkuje. Przemilcza w politycznej intencji. Powód nabrania wody w usta jest prosty: „komuniści” żadnych zasług mieć nie mogą, gdyż burzy to nowy porządek. Zyski zarezerwowano na antykomunistyczną wyłączność. Marnymi uczniami historii jesteśmy od zawsze. Co do Baumanna i Werblana mam jednak pewne zastrzeżenia.

W ślad za rozumną publicystyką twierdzę, że powojenne zyski także towarzyszyły kosztom, które przyszło nam przy tym ponieść. I co najważniejsze: innej, realnej zwłaszcza, opcji nie było i być nie mogło. Alternatywę mogła być III wojna, której, poza sfanatyzowaną częścią tzw. polskich elit, zwłaszcza tych na emigracji, nikt w Europie i na świecie nie chciał. Sześć milionów w polskich trupów jeszcze nie wystarczyło!? O nieuchronności szybkiej wojny roił nawet Władysław Anders. Za to Leopold Okulicki energicznie opowiadał się za uznaniem werdyktu zwycięskich mocarstw.

Zamiast uznać rzecz za finalnie i po wsze czasy rozstrzygniętą z korzyścią dla Polski i Polaków, i trwać przy tym, obróbka historii serwowana Polonusom po 1989 roku przez elity postsolidarności pożeglowała w kierunku rozsiewania wątpliwości; prób ustawiania pod pręgierzem historii „sowieckich” (sic!) wyzwolicieli oraz polskich „komunistycznych” (sic!) podwykonawców jałtańskiego werdyktu.

Już sam fakt, że podmiotem sprawczym numer jeden przesunięcia Polski na zachód był Józef Stalin, czyni rzecz podejrzaną z urzędu. Kim był Stalin, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Oczywistym jest, że zadbał o interesy państwa i mocarstwa, którym rządził. Nie zmienia to jednak faktu, że w tej arcyważnej dla naszych losów sprawie wykazał się „szczodrobliwością” przebijającą wyobrażenia i plany Zachodu.
Winston Churchill grymasił podczas rozmowy ze Stalinem, że polskiej gęsi nie można przekarmić – może zadławić się nadmiarem dobra. To, czym radziecki dyktator się kierował, podejmując takie a nie inne rozstrzygnięcie, ma wagę marginalną, podrzędną dla sprawy głównej: zostaliśmy beneficjentami obszarów geograficznych o możliwie największej, w tamtych realiach i okolicznościach, skali oraz kształcie. Wyszliśmy z wojny jako państwo monoetniczne.

Do rangi publicystycznego dogmatu naciąga się pogląd głoszący, że Stalin, owszem, dał, ALE (!). I owo wyniesione na pierwszy plan ALE (!) rozmazuje i spłyca dziejową nadzwyczajność wydarzenia. Topi w ordynarnie zafałszowanym pomyśle na historię Polski autorstwa postsolidarnościowych fanatyków. I co nie do przyjęcia, spycha poza margines pamięci wszystkich tych, którzy na różnych szczeblach decyzyjnych i wykonawczych RP przysposabiali te obszary do Polskości. Historia obdarowała nas niepowtarzalną szansą. Jak z niej korzystaliśmy (zawsze było można lepiej), to już całkiem inna sprawa.

Wracając do „Odrzanii”: po cierpliwym wczytaniu w literę i ducha literackiego reportażu pióra Rokity dochodzimy do wniosku, że pod maską zatroskanego o pamięć o ludziach i wydarzeniach tamtego miejsca i czasu, dobrze piszącego skryby, kryje się, w jednym, infantylny pięknoduch oraz zapiekły i mściwy propagandzista.

Publikacja jawi się jako przysłowiowa beczka literackiego miodu zaprawionego solidną dawką historycznego dziegciu. Dobry literacko, subiektywnie szczery, przy tym fatalnie intencyjny; nierzetelny w warstwie dociekania tzw. prawdy historycznej utwór. Puenty są ponaciągane do granic. Opite mściwością znamionującą nierozumienie kwestii zasadniczych dla miejsca, czasu i okoliczności dziejowych, z którymi autor bierze się literacko za bary.

„Odrzania” niewątpliwie napisana jest z pasją i miłością do przedmiotu. Niestety, jest to miłość z gatunku ślepych i błądzących. Ma w sobie owo coś, co obraz dziejów Ziem Odzyskanych – ten rzeczywisty, więc taki jakim zasadniczo był w realu, mąci i czyni niestrawnym w czytaniu. Przynajmniej dla kogoś, kto głębiej, bez rytualnych uprzedzeń, amatorsko studiował temat.

Pisarz demonizuje gorsze strony tego dziejowego zjawiska i procesu powojennej Polski. Przemilcza, względnie umniejsza korzyści i zasługi. Oczywiście, ma prawo pisać, co i jak chce. Ja zaś mam prawo wyrazić pogląd własny. Stanowczo twierdzę, że nie godzi się szargać zasług ludzi, którzy uczestniczyli w dziele zespolenia z Polskością pojałtańskich nabytków.

Autor „Odrzanii” najzwyczajniej to robi. W książce wprost roi się od nienawistnych wytyków pod adresem „Sowietów” i polskich „komunistów”. Zwroty te są u Rokity inwektywą. Władz powojennej RP autor nie zaszczyca mianem „polskich”. To zawsze i wciąż „komuniści”, zatem, ma się rozumieć, gorszy, „przywieziony w teczce z Moskwy” gatunek polityczny i ludzki.

Co się tyczy „Sowietów” to dzicz cywilizacyjna i ludzka. Sołdata „sowieckiego” (sic!) opisuje jako zdziczałego troglodytę, „z gębą na jedno umycie”. W jego oczach (tegoż żołnierza) spotkani w rodzącej się Odrzanii Niemcy stapiają się w stado bydła”. Wszystko co ów żołnierz wie, czuje i potrafi pojąć (jego światy i zaświaty zmieści się w kilku słowach. Inaczej by zwariował’[…] Tych kilka słów to często: „czasy”, „żeńszczyna” i „pizdiec”.
Nie jest tajemnicą, że ludność cywilna III Rzeszy okrutnie wycierpiała od armii czerwonej w finale wojny. Ofiarą padła również niestety pewna część polskich autochtonów z Górnego Śląska oraz Kaszub.

Prące ku Berlinowi wojsko najzwyczajniej mściło się na germańskich okrutnikach. Miało za co, o czym u nas w ogóle się zapomina. Puszcza w niepamięć. Do rangi mody intelektualnej notorycznie winduje się przypominanie o mordach i gwałtach dokonanych przez „Sowietów” na ludności niemieckiej, przy zerowej refleksji nad zdawałoby się oczywistą praprzyczyną tych okrucieństw; bez pochylenia się nad gargantuicznym rozmiarem zbrodni – także gwałtów – autorstwa SS i „rycerskiego Wermachtu” na wschodnim froncie wojny.
W obiegu lansowanej wiedzy historycznej niemieckie zbrodnie, popełniane na Rosjanach, Białorusinach i Ukraińcach, znajdują się na twórczym marginesie. Są pomijane –wypierane przez „sowieckie piekło” zgotowane niemieckim cywilom. Kto by dzisiaj przejmował się setkami tysięcy zagładzanych i zamęczanych na mnogie sposoby „Sowietów”.

Stare pokolenie, które wojnę przeżyło i pamiętało, oraz to wczesno-powojenne, przejmujące niewygojoną pamięć po rodzicach i dziadkach, odeszło, względnie bytuje na progu odejścia. To młode, jak na sam przykład pisarz Rokita, ma to w nosie. Traktuje, co najwyżej, w sposób wybiórczy. 20 milionów ruskich ofiar strasznej wojny nie robi żadnego wrażenia. To już było! W miejsce to wciska się współczucie dla jej niemieckich cywilnych ofiar, po części polskich zasiedlających ziemie przyznane nam decyzją Jałty. Tego rodzaju narracja jest solidnie oliwionym trybem w maszynerii dehumanizowania Rosji i Rosjan.

W związku z wojną na Ukrainie przeszła w fazę zadziwiająco twórczego pędu. Można nawet stwierdzić, że nie ma bodaj drugiego państwa i przywódcy, które przebiłoby Rosję, i jej prezydenta, w obfitości literatury negatywnej. Toż to prawdziwy wysyp twórczy.
Estymą osobistą i szczególną można darzyć tytuły drążące pogmatwaną, okrutną historię państwa rosyjskiego. Jest tego całkiem sporo, np. prace Brytyjczyka, Orlando Figesa –„Szepty. Życie w stalinowskiej Rosji”, „Taniec Nataszy”. Są też inne, i inni dobrzy autorzy. Co się tyczy „wypracowań” pisanych na bieżąco – pod polityczną potrzebę chwili – te, należą w większości do merytorycznie marnych, i propagandowych; obliczonych na zohydzenie współczesnego państwa rosyjskiego i jego przywództwa.

Dyplomata i polityk Witold Jurasz, zatem osoba publiczna i zdawałoby się ktoś, kto ma poukładane, popełnił niedawno książkę „Demony Rosji”. Już z okładki wieje grozą o dyżurnym ostrzu. Czytelnik dowiaduje się z niej, że: „Zło w Rosji – niestety również w Rosjanach – było jedynie uśpione, by na nowo zatryumfowało”.

Jest marna, przy tym, szczęśliwie, nie rozwlekła. Ocieka pogardą dla Rosji i Rosjan. Sprawia wrażenie napisanej w na kolanie – na zamówienie. Zachodzę w głowę, jak spadła na psy polska dyplomacja, w której Jurasz chce uchodzić za gwiazdę. Z Rosją – z Putinem czy bez – trzeba będzie się kiedyś układać. To nasz wielki, nie tylko geografią, sąsiad. Żadna wojna nie może trwać w nieskończoność. Szkodzi bezpieczeństwu, oraz interesom. Chłodny rozum nie pozwala mi zaakceptować zachodniej narracji tej wojny.

Wracając do „Odrzanii”: włączenie poniemczyzny do Polski było obarczone dawno rozpoznaną ceną polityczną i ludzką, jednak w wymiarze ogólnym okazało się dla Nas korzystne. Przywoływanie, po raz któryś tam, zysków z tego tytułu byłoby powtarzaniem truizmów.

Trzeba stwierdzić, że powojenne władze RP wykazały się odpowiedzialną mądrością na wszystkich etapach tego dziejowego procesu. Próby kwestionowania i mącenia ich wizerunku – co praktykuje się u nas od lat – są ahistoryczne. Marginalnie też waży argumentacja ku temu stosowana – jest podrzędną dla sprawy głównej niezależnie od wybojów i zakrętów, w które popadaliśmy na wszystkich etapach formatowania się ich Polskości.

Można odnieść wrażenie, że „Odrzania” została napisana tyle szczerze co w intencji kadzenia postolidarnościowym mataczom od historii, również dla przypodobania się czytelnikom niedoedukowanym, sfiksowanym na punkcie walki z „komunizmem i Sowietami”.

Sięgnijmy zatem do kilku cytatów z „Rokity”: W rozmowie z 93-letnim mieszkańcem nadwarciańskich Raduszyc, byłym nauczycielem historii, autor, wzorem dobrotliwego spowiednika, odpytuje rozmówcę na okoliczność uczuć, które wzbudził w nim „pierwszy marksistowski podręcznik” wiedzy historycznej, z 1952 roku:
Oburzył się pan, gdy go przeczytał ? [..] – A był pan marksistą? Uwierzył pan po wojnie w komunizm?
Zepchnięty do defensywy belfer próbuje przedstawić fakty i dziejowe okoliczności, tłumaczy się przed patriotycznie rozpalonym młokosem. Wygląda to tak, jakby Rokita oczekiwał od pytanego walnięcia się w piersi – okazania skruchy za grzech pobłądzenia za młodu w komunizmie, a nawet za grzech „odniemczania”.

Po takim dictum czytelnik rozumie, że młody Rokita, gdyby w tamtych czasach żył jako osobnik dorosły, nie pobłądziłby za żadne skarby. Komunę zwalczałby jak zarazę – wara jej od polskiego domu! .Tożsamym tropem podąża w rozmowie z uczniem tegoż nauczyciela – antropologiem – który sprawę badał. (sic!). Ów wyjaśnia reportażyście, „że komuniści nowego człowieka chcieli stworzyć właśnie tutaj, na Ziemiach Odzyskanych. […] Miał być homo sovieticus”, Itd., itp. Rojenia co niektórych ideologów nowej władzy Rokita bierze na poważnie. Zresztą, za co by się ta nie wzięła na ziemiach poniemieckich, i w ogóle, było z góry podejrzane; nie do przyjęcia – słowem, do kitu.

Rokita miota się pomiędzy podziwem a potępieniem sprawy stanowiącej przedmiot Jego literackiej mitręgi. W innym fragmencie gani .komunistów za „zaoranie” około trzech tysięcy niemieckich cmentarzy, które ci zastali na ziemiach pozyskanych od pokonanych Niemiec.

Na miano barbarzyńcy numer jeden – niszczyciela niemieckich grobów – winduje Władysława Gomułkę. Podkreśla, że szabrowali i niszczyli je Polacy, czyniąc to za przyzwoleniem i obojętnością „komuny”, która miejsca wiecznego spoczynku ludności niemieckiej skazała na samodegradację.
W swoich podróżach po kraju – po Mazurach i Pojezierzu Drawskim – napotykam smutne i zapomniane przez ludzi i czas miejsca. Choćby to, na które trafiłem we wsi Przytoń nieopodal Drawska Pomorskiego podczas tegorocznych, lipcowych wakacji. W plątaninie rozpanoszonej zieleni, którą zarządza co najwyżej sam diabeł, trzeba zadać sobie nadzwyczajnej uważności, aby odnotować ich zasmucającą naturę; dostrzec marne resztki cmentarnej materii.

Cały myk wywodu Rokity tkwi w zaszufladkowaniu sprawy jako dowodu na barbarzyństwo i ludzką znieczulicę komunistów (sic!)
Przywołam jeden z głównych powodów obrzydliwego Rokicie komunistycznego zaniechania: czy autor nie potrafi ogarnąć emocji ludzkich i społecznych, wedle których słaniający się po wojnie naród nie pałał szczególną miłością do niedawnych okupantów i gnębicieli, tym bardziej nie czuł się zmotywowany do opieki nad grobami przedstawicieli „narodu rasy panów”? Aby rozpoznać pośród nich „zabytki” musiały minąć dekady; wystygnąć gniew i pamięć co najmniej dwóch, wojennych i powojennych, pokoleń, którą to pamięć autor swoimi wytykami szarga i degraduje.
Oto kolejny wykwit myśli historycznej literata Rokity: „A tuż po wojnie odbudowa Gdańska czy Warszawy to dla komunistów dar niebios (sic!.)Dostają szansę, aby pokazać, że są Polakami, że nie są przywiezionymi w teczce z Moskwy bolszewikami, ale polskimi patriotami, którzy dbają o polskie zabytki, nawet kościoły”.

Brak słów, jak może pisać takie głupoty ktoś zapewne czujący się Europejczykiem. Ba, intelektualistą i światowcem. Nie lepiej było od razu wygarnąć z grubej rury, pouczyć czytelnika, że prawdziwym darem niebios dla „komunistów” była ta cała straszna wojna. Toż to w jej następstwach znaleźliśmy się po „gorszej stronie żelaznej kurtyny” – we władaniu „Sowietów” i polskich, (tfu) komunistów.

Leżące w polskim interesie narodowym zabiegi władz powojennej RP, czynione na rzecz oswojenia z polskością obszarów pozyskanych od pokonanych Niemiec, należą, w pisaniu Rokity, do marnych i nieuprawnionych. Opisuje i postrzega je w sposób nienawistny, co jest reprezentatywnym dla środowiska mieniącego się być polskim salonem politycznym i towarzyskim.

Niektórzy z rozmówców reportażysty Rokity twierdzą, że pamięć o początkach polskiej historii „Ziem Zachodnich”, zwłaszcza Gdańska i Szczecina, została przykryta pamięcią „Solidarności”. Liczy się od 1980 roku. Jeden z tychże trafnie konkluduje: „Polski Szczecin sprzed „Solidarności” jest zapomniany. (..) Zbywa się czasy PRL-u, rocznice obchodząc bez refleksji i używając słów coraz bardziej niezręcznych, takich jak ‘pionier”.

Co do konkluzji, zgoda, jednako przyczyny uwiądu tego fragmentu polskiej pamięci historycznej definiuje autor mylnie. Nie należały do samoistnych. Polacy nie wyparli jej z pamiętania przez to, że jawiła im się .komunistyczną spuścizną. O taki wizerunek zadbały postolidarnościowe władze, dekomunizując tę pamięć i skazując na urzędową degradację. Rokita tego nie rozumie, i nie widzi!?
W III RP aż się roi od matactw i nieprawości politycznych. Być może jest pod tym względem gorzej, a nawet dużo gorzej niż w PRL. Prawość i moralność w polityce, jeśli to cokolwiek znaczy, także w upowszechnianym modelu życia, za czym gardłowała Solidarność, i co miało wreszcie zatryumfować, stały się pustosłowiem.

W polityce wewnętrznej i zagranicznej królują: cynizm, hipokryzja i mściwa bezwzględność. Polskie media głównego nurtu trudno nazwać wolnymi. Od hipokryzji puchnie polityka Stanów Zjednoczonych, naszego głównego sojusznika. I mentora. Niech to szlag trafi!

Jacek Łukasik

29 sierpnia 2024

5
Ocena: 5 (4 głosów)
Twoja ocena: Brak