Przeszukali w mojej obecności wszystkie miejsca w zakładzie pracy do których miałem dostęp, a następnie zawieźli mnie do komendy Rejonowej w Bełchatowie. Podczas jazdy do Bełchatowa siedziałem w samochodzie od zewnętrznej strony (do dziś nie wiem dlaczego) i na dodatek była jeszcze uchylona szyba. Miałem ze sobą teczkę gdzie były rożne „trefne” materiały. Pisma, ulotki, a nawet adresy kontaktowe. Tej teczki mi nie zabrali. Zacząłem kartka po kartce dyskretnie pozbywać się zawartości teczki. Nim dojechaliśmy do Bełchatowa w teczce nie było już nic. Wszystko wyrzuciłem. I nie potrafię wytłumaczyć jak to się stało, że nie zauważyli. A może nie chcieli zauważyć? Nie wiem. Na rewizję do mojego mieszkania pojechałem już z innymi trzema esbekami z Komendy Wojewódzkiej. Jednym z nich był Franciszek Kosarzecki i to w towarzystwie innego nieznanego mi funkcjonariusza dokonał rewizji. Jeden pozostał w samochodzie przed blokiem z zadaniem obserwacji, a dwaj pozostali weszli ze mną do mieszkania. Tu rozpoczęli przeszukanie. Wyrzucali wszystko co się dało. Zdejmowali obrazy ze ścian, zaglądali we wszystkie zakamarki, schowki i pudełka. Szczególnie dokładnie przetrząsnęli domową bibliotekę. Nic nie znaleźli. Kiedy prawie wychodzili, Kosarzecki się zatrzymał i spojrzał w górę na drzwi pawlacza. „Ciekawe co tam może być” - powiedział. W tym momencie wiedziałem już, że będę siedział. Tam bowiem było archiwum wydawnictw podziemnych z całej Polski, matryce białkowe oraz moje rękopisy artykułów drukowanych w biuletynie „Solidarność Wojenna”. Kiedy już mnie wyprowadzali, pies mój ugryzł jednego z esbeków w nogę. Czy przeczuwał co się dzieje? Zawieźli mnie do Piotrkowa i rozpoczęło się śledztwo. SB-ecy na wskutek meldunków uzyskanych od agentów umieszczonych w naszej strukturze doskonale wiedzieli kto z jakim „bagażem” do aresztu przyjechał. Dlatego osoby ich zdaniem ważne jak; Wyczachowski, Krasuski, Matyskiewicz, Skrobisz, Augustyniak przesłuchiwane były w Komendzie Wojewódzkiej. Przewieziono je również do aresztu Komendy Wojewódzkiej MO. Przesłuchania tych osób prowadzone były tylko przez oficerów SB. Miedzy innymi Franciszka Kosarzeckiego zamieszkałego w Bełchatowie – po kursie KGB w Moskwie. Należy tu wspomnieć, że wszyscy oficerowie i funkcjonariusze, którzy brali udział w likwidacji podziemia „Solidarności” w Bełchatowie, po zakończonym śledztwie zostali awansowani o jednej stopień wyżej. W czasie trwania śledztwa zdarzały się sytuacje komiczne. Oto jeden z przesłuchiwanych na pytanie śledczego, gdzie jest maszyna do pisania, odpowiedział, że zakopał ją w ogrodzie u Matyśkiewicza. Natychmiast wysłano pluton milicjantów, którzy gruntownie przekopali cały ogród. Maszyny oczywiście nie zaleźli, bo jej tam nie było. Ojciec Zbigniewa Matyśkiewicza natomiast, nie musiał już kopać ziemi w ogrodzie.. Tylko zagrabił i posiał warzywa. Jak już wcześniej wspomniałem, przy aresztowaniu SB przeprowadziła rewizję. Tak w domu jak i w miejscu pracy. Były one przeprowadzane bez nakazów prokuratorskich. To było świadome łamanie prawa. Dowodzi to, że SB działała ponad prawem. Nawet tak ułomnym jak prawo PRL.
Moje aresztowanie nastąpiło na terenie KWB „Bełchatów” 16 kwietnia o godz. 10 w biurze kierownika Oddziału RS-4, którym był wtedy niejaki Józef Kopka. Kiedy wszedłem do biura, czekało już tam na mnie trzech esbeków. Zapytali o nazwisko i po upewnieniu się, ze to Ryszard Wyczachowski, zostałem aresztowany. Jak już wcześniej stwierdziłem, najpierw trzymano nas wszystkich w areszcie przy ul. Sienkiewicza. Różne były zachowania aresztowanych. Jedni zachowywali się w sposób godny i znosili ten czas spokojnie. Inni starali się tłumaczyć milicjantom, że są niewinni, ktoś dał im ulotkę, a oni nie czytając przekazali ją koledze. W żadnym podziemiu nigdy nie byli i do „S” już nie należą. Pamiętam doskonale pierwszą noc, kiedy przywożono do aresztu przy ul. Sienkiewicza kolejnych zatrzymanych. Siedziałem już zamknięty w tej śmierdzącej, piwnicznej celi, o której wcześniej wspomniałem, gdzie panował zaduch, wilgoć i brud. Sienniki leżące na pryczach cuchnęły stęchlizną, a koce którymi były przykryte, lepiły się od brudu. W takich warunkach o śnie nie było mowy. W pewnej chwili, późną nocą, szczęknął zamek sąsiedniej celi. Przez ścianę słyszę jak ktoś prosi milicjantów, żeby go wypuścili. Przecież on nigdy w podziemnych strukturach „S” nie uczestniczył. Był tylko szeregowym członkiem. Pracuje w Kopalni „B” jako kierowca, ma rodzinę i chce pracować. Żadnej, nielegalnej działalności na pewno nie podejmie. Wsłuchałem się dokładnie w ten proszący głos i rozpoznałem Grzegorza Ginglasa, który był działaczem NSSZ”S” w Zakładzie Sprzętu Technologicznego i Transportu KWB „B” , oraz członkiem KZ NSZZ”S” KWB „Bełchatów” Słuchając tego skomlenia, zrobiło mi się przykro. Ginglasa rano wypuścili. Kiedy już bezpieka zgromadziła w areszcie przy ul. Sienkiewicza wszystkich zatrzymanych, przeprowadzono selekcje. Osoby znaczące w bełchatowskim podziemiu, przewiezione zostały do aresztu KW MO w Piotrkowie przy ul. Szkolnej. Areszt KW znajdował się również w podziemiach gmachu, ale warunki były tam znacznie lepsze niż przy Sienkiewicza. Było przynajmniej czysto. W zamian za to, w każdej celi był konfident. W celi, w której ja siedziałem konfidentem był młody więzień z dużym wyrokiem (przestępca pospolity) pochodzący z Bełchatowa. I dziwna rzecz. Więzień ten oświadczył w pewnej chwili, że jest konfidentem. Zgodził się na to, ponieważ obiecano mu zmniejszenie wyroku o połowę. Powiedział jeszcze, żeby w jego obecności nie rozmawiać o sprawach, które są w zainteresowaniu śledczych, ponieważ on będzie musiał o tym donieść. I mimo to ludzie rozmawiali a nawet się naradzali miedzy sobą. Nie sposób tego zrozumieć. Po trzech lub czterech latach po moim wyjściu z więzienia, spotkałem tego człowieka w Bełchatowie. Był już na wolności. Pamiętał mnie. Rozmawialiśmy przez chwilę. Jak już wspomniałem wcześniej, znalazłem się wśród osób „znaczących” i zostałem przewieziony samochodem osobowym marki „wołga” (a jakże), z aresztu przy ul. Sienkiewicza, do aresztu KW MO przy szkolne w Piotrkowie Trybunalskim. Przy każdym przyjęciu do aresztu obowiązywała pewna procedura, wynikająca z regulaminu. Polegało to na sporządzeniu protokołu przyjęcia do aresztu, oraz przekazania przez aresztowanego do depozytu wszystkich rzeczy jakie aresztowany w chwili aresztowania przy sobie posiadał. Profosem (kierownikiem) aresztu był w tym czasie st. sierżant MO, nazwiskiem Lach. Jak się później okazało, wujek Marka Lacha, działacza NSZZ „S” KWB „B” (członka Prezydium Komisji Zakładowej) a następnie po rozwiązaniu tej Komisji przez Zarząd Regionu Piotrkowskiego NSZZ „S”, członka KZ Wolnego Związku Zawodowego „Sierpień 80”. Wtedy oczywiście o tym nie wiedziałem. Tenże to Lach, wujek Marka i profos aresztu KW MO, osobiście mnie przyjmował. Wyglądało to tak: - Wprowadzono mnie na dyżurkę. Było tam czterech milicjantów łącznie z profosem SB-cy przekazali mnie profosowi i sobie poszli. Zostałem sam z czwórką milicjantów. Profos aresztu, st. sierżant Lach usiadł za biurkiem. Dwaj milicjanci stanęli obok mnie, lekko z tyłu. Jeden usiadł przy innym biurku i zaczął pisać protokół przyjęcia do aresztu. Po podaniu przez mnie personaliów i innych danych, kazano mi położyć na stole wszystko, co mam przy sobie. Milicjant wyjął arkusz depozytowy i zapisywał:
zegarek męski szt. 1
notes szt.1
pióro wieczne szt.1 i tak dalej.
W pewnym momencie wyjąłem z kiszeni różaniec i położyłem na stole. Milicjant przestał pisać.
Zapanowała cisza. Po chwili ten, który zapisywał zwrócił się do mnie z pytaniem: -„ co to jest”? Odpowiedziałem, że Polak powinien wiedzieć co to jest. Długopis zawisł w powietrzu. Po chwili jeden z tych, którzy stali za mną powiedział: - „to chyba jest różaniec”. To na pewno jest różaniec, - odpowiedziałem. Milicjant zapisał: - różaniec szt. 1 i tak wyjmowałem kolejne przedmioty, kładąc je na stole. Profos Lach siedział przy biurku i obserwował. Nie mówił nic.
Gdy oznajmiłem, że to już wszystkie przedmioty jakie posiadam, Lach powiedział do mnie: - „zdejmijcie medalik”. Miałem bowiem na szyi, zawieszony na łańcuszku, medalik z wizerunkiem Matki Bożej Niepokalanej, zwany „cudownym”. Odpowiedziałem mu, że medalik ten zawiesiła mi maja matka i tylko ona mogła by go zdjąć. Mojej matki akurat tu nie ma, więc nie zdejmę. Profos wstał zza biurka. Podszedł do mnie, chwycił ręką łańcuszek i szarpnął. W jego ręku znalazł się łańcuszek z medalikiem. Łańcuszek był cały. Nie rozerwany. Do dziś nie wiem, jak to się stało. Zawsze, - kiedy chciałem go zdjąć (na przykład do kąpieli), musiałem go rozpiąć, bo nie chciał mi przejść przez głowę. A teraz był cały... Bezwiednie jakoś, nie myśląc o tym, wykonałem krok do tyłu. W tym samym momencie przed oczyma zobaczyłem pięść. Zabrakło jednak tego jednego kroku, aby mnie dosięgnęła. To st. sierżant Lach próbował mnie skarcić, że nie zdjąłem sam medalika Niepokalanej. Musze tu wyjaśnić, że wtedy byłem już członkiem Rycerstwa Niepokalanej, które założył święty ojciec Maksymilian Maria Kolbe. Ten sam, który zgłosił się dobrowolnie na śmierć jako więzień hitlerowskiego obozu zagłady w Oświęcimiu, w miejsce wyznaczonego ojca rodziny, Franciszka Gajowniczka. Czy mogłem wobec tego zdjąć sam z szyi medalik Niepokalanej? Odpowiedź jest jednoznaczna. Nie! Skoro jednak szefowi aresztu nie udało się mnie trafić, wyręczyli go w tym jego podwładni. Dwaj milicjanci stojący za mną z tyłu, wykonali swoją powinność z nawiązką. Poczułem najpierw silne uderzenie w tył głowy. Za chwilę bili gdzie popadnie. Kiedy upadłem, posypały się kopniaki. Po jakimś czasie takiego bicia zawlekli mnie do celi, gdzie nie było nawet pryczy do spania i tam zostawili. Nikt się nie zainteresował. Nie wezwano lekarza a nawet pielęgniarki, aby uśmierzyć ból jaki w wyniku pobicia odczuwałem. Wieczorem przyszedł do celi jeden z tych milicjantów, którzy mnie pobili. Powiedział, że chce mnie przeprosić za to, co zrobił. Mówił dalej, że nie wie co mu się stało. Ale szef i tak dalej... Powiedziałem do niego: - wybaczam panu. Wtedy się rozpłakał.
Nie mogłem spać. Obolały, całą noc spędziłem siedząc na betonie. Nie było w tej celi jak wspomniałem łóżka. Dopiero rano zainteresował się mną strażnik. Był to emerytowany komendant posterunku MO w Gomunicach, którego w stanie wojennym zmobilizowano, tak jak innych milicjantów zresztą. Przyniósł mi wody abym się obmył. Przyniósł kubek gorącej gorzkiej kawy zbożowej i dwie kromki chleba. Porozmawialiśmy. Nie podobało mu się, co się dzieje. Powiedział, że napisze raport i przeniesie mnie do normalnej celi. Słowa dotrzymał. Nie trwało to jednak długo. Tylko jeden dzień. W drugim dniu śledztwa zostałem przewieziony do wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Łodzi. Tam prokurator wojskowy pułkownik Józef Czubiński sformułował wobec mnie akt oskarżenia. Obok „dekretu o stanie wojennym” doszła jeszcze działalność „na szkodę obronności kraju”. Zastosowano tryb doraźny. Wyrok zatem w/g postanowień o stanie wojennym mógł być orzeczony od 10 lat w górę. Sprawę przekazano do Sądu Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy. Sąd ten jednak rozpatrując sprawę nie dopatrzył się „działalności na szkodę obronności kraju” i w tej części oskarżenie oddalił. Przekazał sprawę do rozpatrzenia Sądowi Wojewódzkiemu w Piotrkowie Trybunalskim w części dekretu o stanie wojennym z utrzymaniem trybu doraźnego.
Po ponad dwumiesięcznym śledztwie na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Piotrkowie Trybunalskim zasiedli: Zbigniew Matyśkiewicz, Ryszard Wyczachowski, Andrzej Krasuski, Antoni Augustyniak, Ryszard Brzuzy, Henryk Komoński, Jan Dzido, Janusz Słowiński, Ryszard Klonowski, Mieczysław Czyż, Zbigniew Wróblewski, Krzysztof Gajdarowicz i Jan Skrobisz. Zespołowi sędziowskiemu przewodniczył sędzia Sądu Wojewódzkiego Bogusław Moraczewski. W skład zespołu wchodziła również sędzia SW Leokadia Drążkiewicz, która wypuściła wcześniej w innym procesie, grupę działaczy NSZZ „S” z Tomaszowa Mazowieckiego, oraz sędzia SW Józef Kudyba. Oskarżał prokurator - Krzysztof Ankudowicz. Obserwując podczas przewodu zachowania sędziów zauważyłem, że pani sędzia Drążkiewicz ogląda jakiś plakat, stanowiący dowód rzeczowy dla sądu i się śmieje. Okazało się później, że „dowód” ten był zapisany pod nazwą „plakat z penisem”. Był to rysunek wykonany przez Jacka Niewieczerzała formatu A-4, przedstawiający generała Wojciecha Jaruzelskiego. Plakat ten wyglądał następująco: Stary, owrzodzony i sflaczały penis w ciemnych okularach. W środku jednego oka swastyka w środku drugiego – sierp i młot. Pod spodem tego plakatu był napis: „Tak widzę Polskę przez sowieckie okulary, ja, wasz generał, Jaruzel Stary”. Nie dziwię się wcale pani sędzi Drążkiewicz, że ja ten „dowód sądowy” tak rozbawił. W końcu była kobietą. Obronę stanowili najlepsi adwokaci palestry łódzkiej i warszawskiej. Ryszarda Wyczachowskiego bronili dwaj świetni adwokaci. Władysław Siła-Nowicki z Warszawy i Stanisław Mauer z Łodzi. W trakcie procesu adwokaci doprowadzili do sytuacji, że sąd odstąpił od trybu doraźnego wobec wszystkich oskarżonych. Dalszy przebieg procesu wskazywał, że obrońcy mogą doprowadzić do sytuacji, iż nie będzie w tym procesie wyroków pozbawienia wolności. To zaniepokoiło Służbę bezpieczeństwa. Sędzia Moraczewski w trakcie rozprawy wezwany został do telefonu. Opuścił miejsce za stołem sędziowskim i wyszedł. Po powrocie na salę sądową, zarządził przerwę w procesie. Proces przerwano. Milicjanci przystąpili do zakuwania nas w kajdanki. Cały czas bowiem podczas trwania procesu, byliśmy doprowadzani z aresztu na salę sądową skuci kajdankami. Rozkuwano nas bezpośrednio przed rozprawą w sądzie. Po trzech dniach proces rozpoczął się co prawda w tym samym składzie osobowym składu sędziowskiego, ale z jakże zmienionym nastawieniem do oskarżonych. Niby ten sam sąd, ale jakby inny. Sędziowie stali się aroganccy, a sędzia Moraczewski wręcz wrogi. Po wspaniałym wystąpieniu obrońcy Ryszarda Wyczachowskiego mec. Stanisława Mauera, nagle na sali sadowej rozległy się huraganowe oklaski. Sąd zagroził opróżnieniem sali i utajnieniem procesu. Obrońcy zaprotestowali. Okazało się, że ostatnie ławy na sali sądowej zajęli funkcjonariusze SB i to oni sprowokowali te brawa. Zwrócili na to uwagę sądowi obrońcy oskarżonych. Po protestach sąd powrócił do kontynuowania rozprawy w normalnym trybie. Po takiej reakcji sądu wiedziałem już, że w tym procesie będą wyroki skazujące. Powiedział mi to zresztą wprost mój obrońca mec. Siła Nowicki. Miał rację. 31 sierpnia 1982 roku Sąd Wojewódzki w Piotrkowie trybunalskim wydal wyrok. Zbigniew Matyśkiewicz, Ryszard Wyczachowski i Andrzej Krasuski: - trzy lata więzienia. Antoni Augustyniak – dwa lata. Ryszard Brzuzy i Henryk Komoński, - po półtora roku. Jan Dzido, któremu udowodniono dostarczanie farby drukarskiej i papieru, - rok. Januszowi Słowińskiemu i Ryszardowi Klonowskiemu kary zawieszono. Wobec czterech pozostałych tj. Mieczysława Czyża, Zbigniewa Wróblewskiego, Krzysztofa Gajdarowicza i Jana Skrobisza, - postępowanie umorzono. Orzeczone zostały również kary grzywny od czterech tysięcy dwustu do tysiąca ośmiuset złotych. Obrońcy wnieśli rewizję. Nas przewieziono do więzienia w Hrubieszowie (Wyczachowski, Krasuski, Matyśkiewicz). W marcu 1983r Sąd Najwyższy rozpatrzył rewizje i utrzymał wyrok w mocy. Odnosi się to do trzech oskarżonych: Ryszarda Wyczachowskiego, Andrzeja Krasuskiego oraz Zbigniewa Matyśkiewicza. Pozostałych zawiesił wykonanie kary. Po procesie i zapadłych w nim wyrokach, działalność opozycyjna w Bełchatowskim Okręgu Przemysłowym (BOP), została znacznie ograniczona. Podjęto co prawda próbę wznowienia działalności przez tak zwany „drugi garnitur podziemia”, ale z biegiem czasu działalność ta wygasła. Dopiero gdy wrócili z więzienia Ryszard Wyczachowski i Zbigniew Matyśkiewicz (koniec czerwca 1983r) podjęli na nowo odbudowę zniszczonych struktur NSZZ”S”. Nie była to już taka konspiracja jak w stanie wojennym. Na niektórych płaszczyznach działalność była prowadzona na wpół jawnie. To zaskoczyło SB. Nie bardzo wiedzieli co z tym zrobić. Poza osobistym nękaniem i szykanami konkretnych osób, nic innego zrobić nie mogli. Udało się nam odtworzyć wszystkie struktury z Zarządem Regionu Piotrkowskiego włącznie, którego zostałem członkiem Prezydium. Uruchomione zostały kontakty z ośrodkami opozycyjnymi całej polski. Zaczęliśmy wydawać pisma. W Bełchatowie było to „Zwyciężymy”. Pismem ZR Piotrkowskiego była „Bibuła”.
Czas uwięzienia spowodował, że przestaliśmy się bać SB,a oni uznali, że nie są już w stanie nas zastraszyć. Po paru latach takiej przepychanki, zarejestrowano ponownie NSZZ „Solidarność”, a działacze tego nowego Związku podjęli rozmowy ze Służbą Bezpieczeństwa (Kiszczak) i komunistami (Rakowski) na temat porozumienia przy „okrągłym stole”. A więc Zdrada!
Jeśli chodzi o dalszy los sędziego Bogusława Moraczewskiego to okazał się on człowiekiem nikczemnym. Do PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza) wstąpił w 1982 roku, czyli w stanie wojennym. Wydał wyrok skazujący nas wszystkich na podstawie aktu oskarżenia zawierającego między innymi tak zarzut: „rozprowadzali nielegalne biuletyny pod nazwą „Solidarność Wojenna” zawierające fałszywe wiadomości o sytuacji społeczno-politycznej w kraju oraz o poczynaniach władz PRL, mogące wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”. W 1994 roku na wniosek Prokuratora Generalnego, Ministra Sprawiedliwość RP Leszka Piotrkowskiego, Sąd Najwyższy uniewinnił wszystkich oskarżonych w tej sprawie.
Sąd Najwyższy stwierdził, że działalność oskarżonych nie spowodowała niepokoju społecznego a publikacje zamieszczane w biuletynie „Solidarność Wojenna” nie zawierały wiadomości fałszywych. Wyrok wydany przez Sąd Wojewódzki w Piotrkowie Trybunalskim nie miał podstaw prawnych. Nie wykazał bowiem znamion przestępstwa obciętych dekretem o stanie wojennym – stwierdził Sąd najwyższy.
Sędzia Bogusław Moraczewski natomiast został w nagrodę awansowany przez resort sprawiedliwość gdy do władzy wrócili komuniści, na rzecznika prasowego Krajowej Rady Sądownictwa w Warszawie. Ten sam sędzia zdecydował później o wypuszczeniu na wolność Grzegorza Piotrkowskiego, zabójcę Sługi Bożego księdza Jerzego Popiełuszki, patrona „Solidarności”. Ciemna to zaiste postać sądownictwa polskiego. Co gorsza, nie jest on w środowisku sędziowskim RP wyjątkiem. Wielu jemu podobnych nadal feruje wyroki w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Jest to skandal.
Ryszard Wyczachowski
Bełchatów 3 maja 2004
Czas stanu wojennego w BOP-ie (Bełchatowski Okręg Przemysłowy) - krótka relacja. (część I)
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz
Czy może Pan przybliżyć
postać "terrorysty" z Elektrowni Bełchatów, który każdego trzynastego dnia miesiąca wyłączał bloki energetyczne w elektrowni.
Piotr Korzeniowski
Witam, postac tę moze
Witam, postać tę może przybliżyć Panu Jan Skrobisz, który wtedy pracował w Elektrowni.
Ryszard Wyczachowski
Szanowny Panie Janie Skrobisz!
Uprzejmie proszę o napisanie dla Trybunalskich krótkiej informacji o działalności "terrorysty" z Elektrowni Bełchatów, działającego tam w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych XX wieku.
Piotr Korzeniowski