z naszego archiwum
Bełchatów, sierpień 2006 roku
Część I
Zarys działalności do czasu wprowadzenia stanu wojennego.
Pewne fakty i zdarzenia
W latach 1978 – 1979 zaczęło w Polsce gwałtownie narastać niezadowolenie społeczne z rządów komunistycznych (PZPR). Młodzieży należy się wyjaśnienie tej nazwy. PZPR była to Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Ja natomiast określiłem ją w podziemnym piśmie stanu wojennego „Solidarność Wojenna”, które wspólnie z Andrzejem Krasuskim redagowałem, mianem „Polska Zafajdana Partia Rozbójnicza”. Myślę, że nazwa adekwatna do osiągnięć tej komunistycznej formacji.
Ale do rzeczy: W tych latach, które na początku wymieniłem zaczynało w Polsce brakować podstawowych produktów żywnościowych i wyrobów przemysłowych. Rosły ceny, powstawały sklepy dla wybranych, tak zwane „komercyjne” i sklepy „Peweksu”, w których było wszystko, ale za dolary.
Większość społeczeństwa jednak dolarów nie posiadała. Ludzie zaczęli się buntować.
Środowiska przeciwne komunistom uznały zatem, że jest to godny moment aby pokusić się o zmianę systemu politycznego w Polsce. Nie było jednak ku temu odpowiedniego klimatu. Ludzie bali się represji komunistycznej bezpieki i aparatu partyjnego (PZPR).
Nie mniej, w różnych środowiskach praca na rzecz niepodległości i suwerenności Polski trwała.
Odbywały się różnego rodzaju tajne (tak nam się wydawało) spotkania i prelekcje (głównie w kościołach), mające na celu poznanie prawdziwej historii Polski i zwrócenie uwagi na faktyczny stan kraju pod względem ekonomicznym. W kościołach odprawiano uroczyste Msze św. z okazji rocznic znaczących wydarzeń narodowych, podczas których głoszono patriotyczne homilie, a wierni śpiewali „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.
Władze komunistyczne próbowały na różne sposoby z tym walczyć stosując szykany, ale skutek był odwrotny od zamierzonego. Ludzie bali się coraz mniej. Bardzo ważnym przyczynkiem radykalizowania się nastrojów społecznych w Polsce był wybór ks. kardynała Karola Wojtyły, arcybiskupa krakowskiego na Papieża. Miało to miejsce 16 października 1978 roku.
Nowo wybrany Ojciec Święty przyjął imię Jan Paweł II. Podczas swojej pierwszej Mszy św. pontyfikalnej oznajmił światu: „nie lękajcie się, otwórzcie szeroko drzwi Chrystusowi!”.
Komuniści w Polsce oniemieli. Oficjalne środki propagandowe zamilkły. Na najwyższych szczeblach komunistycznego reżimu trwały gorączkowe narady: co zrobić?
Zdecydowano się w końcu przekazać lakoniczną informację medialną (jako mało istotną) w tej sprawie. Naród natomiast eksplodował radością. We wszystkich polskich kościołach rozdzwoniły się dzwony, obwieszczające wszystkim doniosłość chwili. Ludzie odzyskiwali poczucie swojej godności i wartości. Dopełnieniem tego były słowa Ojca Świętego Jana Pawła II wypowiedziane na Placu Zwycięstwa w Warszawie (dzisiaj Plac Józefa Piłsudskiego), podczas pierwszej pielgrzymki do Ojczyzny w czerwcu 1979 roku. - „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze Ziemi - tej Ziemi”. Czas czerwcowej wizyty Ojca Świętego to były dni, które, jak pisze francuski historyk Pierre Buchler - „wstrząsnęły Polską”. Na spotkania z Papieżem wyruszyło 10 milionów ludzi. Teraz głosem Polaków mówił sam Papież.
Miałem to szczęście być jedną dziesięciomilionową cząstką tych spotkań. Pamiętam doskonale Jasną Górę. Ogromne rzesze ludzi i opuszczone w dół kamery reżimowe telewizji TVP. Jedna tylko pracuje. Skierowana na ołtarz, pokazuje samego Papieża. Odosobniony, sam - naród go nie chce.
Takie przesłanie zafundowali Polsce komuniści okresu PRL. Młodym wyjaśniam, że PRL to Polska Republika Ludowa - tak wtedy nazywała się nasza Ojczyzna.
Pytałem operatorów tych kamer, siedzących obok mnie bezczynnie - czemu nie pokazujecie ludzi? „Bardzo byśmy chcieli, ale nam nie wolno” - odpowiadali.
W konsekwencji jednak Ojciec Święty pozostawił po swojej wizycie Naród o rozbudowanej dumie i społeczeństwo wyposażone w poczucie elementarnej jedności. Bóg wysłuchał modlitwy Ojca świętego i odnowił oblicze polskiej ziemi. Co Polacy po latach z tym zrobili, jest już odrębną sprawą. Wszystko to jednak razem sprawiło, że stało się możliwym podjęcie działań, które w końcu zaowocowały powstaniem „Solidarności”. Tego fenomenu w historii, którego wielu nie rozumiało i nawet do dziś nie rozumie. No bo jak to? Ruch robotniczy i na pierwszym miejscu krzyż i fotografie Ojca Świętego, obrazy Matki Boskiej na sztandarach i wartości chrześcijańskie w programie?! A przecież robotnicy mieli być socjalistami, znaczy bezbożni.
Jak już wcześniej wspominałem, cały czas trwała oczywiście praca edukacyjna. Podobnie było w Bełchatowie. Organizowane były tajne spotkania w mieszkaniach prywatnych z ludźmi o przekonaniach patriotycznych i narodowych, którzy przyjeżdżali z Warszawy, Łodzi i innych ośrodków akademickich, aby przekazać informacje niedostępne w ówczesnych środkach masowego przekazu podlegającym cenzurze. Obok tego wykładali prawdziwą historię Polski i uczyli, jak należy się organizować w niezależne struktury. Wśród kilku osób inicjujących te spotkania byli między innymi: Stanisław Knaś, jego syn Maciek, Dominik Korb. Był bardzo młody jeszcze wtedy Zbigniew Matyśkiewicz. Byłem również ja.
W wyniku tej naszej działalności zaczęli się poznawać ludzie o podobnych przekonaniach. W Bełchatowie powstawało powoli środowisko patriotyczne. Nawiązaliśmy kontakt z ks. Janem Umińskim z Sulejowa, żarliwym, polskim patriotą, który stał się naszym powiernikiem i przyjacielem. Pozostał nim aż do dnia swojej (spowodowanej nękaniem przez SB) śmierci.
Dzięki powstaniu w Bełchatowie takiego nieformalnego środowiska o dążeniach niepodległościowych było możliwe podjęcie działań na rzecz budowania struktur późniejszej „Solidarności” jako ruchu społecznego, a nie tylko związku zawodowego.
Należy tu zwrócić uwagę na fakt, że jest to czas wzmożonej działalności Służby Bezpieczeństwa, której funkcjonariusze otrzymali zadanie wzmożonej penetracji środowiska powstających nieopodal Bełchatowa, dwóch wielkich kompleksów - kopalni i Elektrowni. Plany przewidywały przecież, że nowy Bełchatów będzie miastem na wskroś socjalistycznym.
To w Bełchatowie miała powstać jedna z największych szkół milicyjnych o kierunku prewencyjnym, a miasto miało być miastem bez nowych kościołów. W zamian planowane centrum handlowe posiadać miało ruchome chodniki. A więc miasto socjalistycznej szczęśliwości. To co się kiedyś nie udało w Nowej Hucie, miało się teraz udać w Bełchatowie. Jak dziś wiadomo, też się nie udało. Jest to również czas naboru dużej ilości pracowników do pracy na wielkich, bełchatowskich budowach.
Przyjeżdżają więc ludzie i całe rodziny, niemal z całej Polski. Ściągają ich tu głównie oferowane im mieszkania zakładowe oraz dość wysokie jak na owe czasy zarobki. Nie bez znaczenia jest także możliwość szybkiego awansu.
Ale jest to także czas, kiedy w wyższych gremiach PZPR (Komitet Wojewódzki?) powstaje myśl, że oto nadarza się doskonała okazja do znacznego zwiększenia szeregów partyjnych. Wymyślone zostało przez „tęgie pezetperowskie głowy” takie pojęcie jak „plan upartyjnienia załogi”. Nad tą kwestią chcę zatrzymać się troszkę dłużej. Byłem bowiem w tym czasie byś może jedyną osobą, która podjęła przeciwdziałanie wobec tych zamierzeń, groźnych skądinąd dla uczciwych ludzi. Otóż sekretarze Komitetów Zakładowych PZPR otrzymywali do realizacji właśnie ów „plan upartyjnienia załogi” i byli z tego konsekwentnie rozliczani. Ten, który plan upartyjnienia wykonał - był nagradzany, natomiast ten, który nie wykonał - w jakiś sposób karany. Robili więc wszystko, aby jak najwięcej ludzi zapisać do partii komunistycznej. Czyli PZPR.
Narzędziami do tego miały być przydzielane mieszkania zakładowe i rozdział stanowisk (głównie kierowniczych), choć nie tylko. Wielu ludzi dało się na to złapać. Tym bardziej, że na przykład ludziom wierzącym mówiono, że przecież wiara nie koliduje z przynależnością do PZPR. „Możesz być członkiem partii i chodzić do kościoła, nam to nie przeszkadza” - mówili im sekretarze. To wielu „rozgrzeszyło”. Szczególnie tych, którzy mieli trudną sytuację mieszkaniową lub rodzinną. Szeregi partyjne zaczęły gwałtownie rosnąć. Zaczynało być to bardzo groźne. Na domiar złego, ludzie nie czytali postanowień statutu PZPR, gdyż nikt im go celowo nie udostępniał. Zapisywali się niejako „na ślepo”. Gdy już się zorientowali gdzie się naleźli, wielu chciało się z partii wypisać. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, gdyż sekretarze im mówili, że nie można, że statut czegoś takiego nie przewiduje.
Pomyślałem wtedy, że należałoby tym ludziom jakoś pomóc. Wziąłem statut i jak się okazało w statucie PZPR znajdował się paragraf, który dopuszczał wystąpienie z partii. Postanowiłem to wykorzystać. Napisałem ulotkę następującej treści: „na podstawie statutu PZPR par. (...) występuję z partii z dniem (...)” Pod spodem imię i nazwisko oraz podpis członka. Pojawił się jednak problem, gdzie to wydrukować i powielić większą ilość. Takich możliwości niestety nie posiadałem. Stało się jednak jakoś tak, że znalazła się maszynistka pracująca w sekretariacie dyrektora, która to na maszynie napisała i powieliła. Zrobiliśmy takich ulotek dwie pełne teczki „dyplomatki”. Jedną rozprowadziłem w Rogowcu, a drugą zawiozłem na Piaski, gdzie zostały rozrzucone. Kilku osobom, które dość dobrze znałem, przekazałem ulotki osobiście. Jednego tylko do dziś nie wiem: Czy dziewczyna, która te ulotki na maszynie pisała i powielała, zdawała sobie sprawę z tego co robi? Jakkolwiek było, chcę jej za to serdecznie podziękować. Przecież gdyby to się wtedy wydało to ..., no co tu dużo mówić. Więzienia byśmy oboje na pewno nie uniknęli. Ale się nie wydało i wszystko już było proste. Sekretarze otrzymywali na biurko legitymacje partyjne swoich członków z podpisaną przez nich ulotką w środku. Plan „upartyjnienia” zaczął spadać.
Wśród osób, którym osobiście przekazałem ulotkę, znalazł się również niejaki Józef Kopka. Był on sztygarem zmianowym w oddziale Rs-u i uchodził za człowieka przypadkowego z PZPR. Tak wtedy myślałem i okazało się, że to był mój błąd. Kopka wziął ode mnie ulotkę i poszedł niezwłocznie przekazać ją sekretarzowi Komitetu Zakładowego PZPR KWB „Bełchatów”, informując go jednocześnie, że otrzymał tę ulotkę osobiście od Ryszarda Wyczachowskiego. Sekretarz najpierw podjął działania wyjaśniające sam, uruchamiając aktyw partyjny, a następnie powiadomił Służbę Bezpieczeństwa w Bełchatowie. Zaczęło się dochodzenie i przesłuchania.
I tu ciekawe spostrzeżenie: nikt, nawet członek Komitetu Wojewódzkiego PZPR nie wskazał mnie jako tego, od którego ulotkę otrzymał. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że znaleźli te ulotki na terenie Kopalni, rozrzucone w różnych miejscach. Jedynym, który twierdził inaczej, był wspomniany wyżej przeze mnie Józef Kopka. Zostałem zatrzymany i przewieziony do Komendy Milicji Obywatelskiej w Bełchatowie i oddany do dyspozycji miejscowej SB.
Pamiętam, że zostałem wprowadzony do jakiegoś pokoju na piętrze. Przy stole siedziało czterech nieznanych mi cywilów. Żaden się nie przedstawił. Po ustaleniu moich personaliów jeden z nich zaczął mówić: „Słuchajcie obywatelu, jest w naszym posiadaniu ulotka, którą wyprodukowaliście i rozprowadzaliście na terenie kopalni, a nawet w Bełchatowie, poznajecie swoją robotę”? I podał mi ulotkę. Obejrzałem ją na wszystkie strony, przeczytałem ze dwa razy i mówię - tak widziałem takie ulotki w kopalni - „Ale jest człowiek, który mówi, że to wy osobiście taką ulotkę żeście mu doręczyli” - drąży dalej SB-ek. Powiedziałem już, że widziałem takie ulotki w kopalni, a ten kto twierdzi, że to ja mu ją dałem na pewno ma do mnie jakąś złość i chce mi się odegrać. Ja żadnych ulotek nigdzie nie rozprowadzałem, Te ulotki leżały w różnych miejscach i każdy mógł sobie je wziąć. To wszystko, co wiem - odpowiedziałem. Esbek na to - „no dobrze, słuchajcie. My was na razie o to nie podejrzewamy, bo macie dobrą opinię u swoich przełożonych. Ale nam się wydaje, że działa na naszym terenie jakaś dywersyjna grupa, która chce zniszczyć strukturę partyjną. Bo tyle ulotek nie mogliście przecież sami narobić. Dlatego my chcemy, żebyście nam powiedzieli o tym jak się czegoś dowiecie. Władza ludowa i obywatele powinni mieś do siebie zaufanie. Bo ta władza to przecież też wasza władza. Chyba to rozumiecie. Więc obserwujcie, rozpytujcie i jak już się czegoś dowiecie, to nas tu powiadomcie. A o naszym spotkaniu, tak spotkaniu - bo to nie przesłuchanie - nikomu nie mówcie. My wiemy, że jesteście uczciwym człowiekiem i na pewno o tym, o czym tu mówiliśmy nikt nie będzie wiedział. Bo oni mogliby się wystraszyć i gdzieś uciec. A tak to może razem ich złapiemy. Dobrze?” - Dobrze -odpowiedziałem - wszystko rozumiem. - „No to się bardzo cieszę. Teraz odwieziemy was z powrotem do pracy. Do widzenia”. - powiedział i wyszedł.
A ja pomyślałem wtedy - gdybyś ty wiedział kogo mieliście u siebie, nie byłbyś taki grzeczny. Przy okazji jeszcze spaliłeś swojego agenta.
Było to moje pierwsze w moim życiu przesłuchanie przez Służbę Bezpieczeństwa. W stanie wojennym i jeszcze długo po nim, było ich znacznie, znacznie więcej i to konkretnych. Ale to już inny temat.
Po powrocie z Komendy Milicji zaraz o tym rozpowiedziałem. Była bowiem już wtedy w naszym środowisku zasada (utrzymana zresztą przez cały okres inwigilacji), że o każdym wezwaniu czy zatrzymaniu przez milicję, należało informować. Kto tego nie uczynił oznaczało, że współpracuje lub czegoś się boi.
Ryszard Wyczachowski
17 marca 2009
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz