Żyd, outsider, z uznaniem wyrażający się o lewicującej Szkole Frankfurckiej, od jej głównego ideologa, Herberta Marcuse uczący się „prawdziwej i swobodnej wymiany myśli”, a zarazem amerykański paleokonserwatysta. Któż to taki?
To Paul Gottfried, którego zbiór esejów wydało właśnie Wydawnictwo WEKTORY. Gottfried określa siebie jako przedstawiciela pozaestablishmentowej prawicy, czyli tej, która nie jest dopuszczana do publicznej debaty przez tych, co wiele lat temu zabetonowali scenę polityczną. Nie tylko u nas takie „twory” traktuje się jak dziwolągi, również w USA, a jeśli się je pokazuje to tylko jako „przykłady choroby umysłowej lub społecznego nieprzystosowania”. Jednym z takich dziwolągów jest właśnie autor „Wojny i demokracji”, który sam o sobie pisze, że nawet jeśli w mainstreamie wspomina się jego nazwisko, to tylko jako „odosobnionego dziwaka”, choćby nie wiadomo w jak prestiżowym wydawnictwie wydał książkę. I nie ma się co dziwić, skoro Gottfried w swojej publicystyce nie oszczędza zarówno demokratów jak i neokonserwatystów, wśród których – jego zdaniem - nie brakuje przeróżnych grafomanów, głoszących peany na temat zbawczej roli demokracji w świecie i konieczności zaszczepiania jej wszędzie, niezależnie od kontynentu, kultury, tradycji czy obyczajów. Kim jak kim, ale wyznawcą demokracji, jako cudownej religii, która ma zbawić świat, Gottfried na pewno nie jest. Uważa on, że nie ma żadnych powodów do tego, by sądzić, że immanentnymi cechami demokracji mają być wieczny pokój czy wolny rynek.
Dystans jakim autor książki darzy współczesną demokrację przewija się przez niejeden esej ze zbioru zaproponowanego przez WEKTORY. „Mniemanie charakterystyczne dla Clintona i George'a W. Busha, że cały rodzaj ludzki łaknie amerykańskiej demokracji w jej obecnej formie nie ma żadnego uzasadnienia. Niemniej jednak ci, którzy utrzymują ten pogląd mają jedną przewagę nad swoimi przeciwnikami. Należą do rad i zarządów wpływowych magazynów i prestiżowych waszyngtońskich instytucji. Ich poglądy i uprzedzenia mają większą szansę przebicia się, jako propozycje programowe, niż tych, którzy są trzymani z dala od debaty publicznej” - pisze Gottfried w eseju „Łajdackie idee”.
Podkreśla zarazem, że nie ma przekonujących dowodów na to, że wszyscy na świecie pragną amerykańskiej demokracji i to nawet w sytuacji, „gdy pakistańskie kobiety, po tym, jak zostały zgwałcone, nie chcą ponosić śmierci jako cudzołożnice. Zwracanie uwagi na to, że niektórzy ludzie brzydzą się pewnymi lokalnymi praktykami jest czymś innym niż wykazywanie, że tradycyjne społeczeństwa są chętne do naśladowania nas politycznie i kulturowo” - kontynuuje.
Gottfried nie szczędzi krytyki zwłaszcza neokonserwatystom, którzy – nawet bardziej niż demokraci – wierzą w mit demokracji i wszelkimi siłami starają się ją zaszczepiać na całym świecie. Poza tym każą kochać Izrael, nienawidzić muzułmanów i coraz częściej nie mają nic przeciwko obyczajowym nowinkom, jak chociażby legalizacja różnych zboczeń czy gloryfikacja feminizmu. Gottfried podaje w jednym z esejów przykład Martina Lutra Kinga, który nie wiedzieć czemu urósł do rangi bohatera narodowego większego formatu niż prezydenci Stanów Zjednoczonych, włącznie z Ojcami Założycielami. „Choć Heritage Foundation ogłosiła Kinga <>, jak również <>, rzeczywistość jest dokładnie odwrotna: ta beatyfikowana postać – samozwańczy społeczny radykał – stała się bożkiem dla postchrześcijańskiej religii, aczkolwiek pasożytującej na chrześcijańskich motywach. Jest żywym dowodem na ciągłość między postchrześcijańskimi fantazjami i obecnie tryumfującą ideologią lewicową” - stwierdza Gittfried dodając, że sam King nie jest odpowiedzialny za tę gloryfikację. Za przykład głupawki, jaka zapanowała na jego punkcie niech posłuży choćby pewne wydarzenie z udziałem „konserwatywnego” (Gottfried słowo konserwatywny ubiera w tym przypadku w cudzysłów) kandydata na prezydenta, Johna McCaina, który przepraszał w Memphis podczas kampanii, za opóźnione wsparcie ze swej strony dla publicznego święta ku czci Kinga.
Można odnieść wrażenie, że dla Gottfrieda nie ma na świecie rzeczy gorszej od neokonserwatystów. Tacy jak on, czyli ośmielający się mieć w większości spraw państwowych czy społecznych odmienne zdanie, to „faszysta”. Neokonserwatyści, podobnie jak lewica, upodobali sobie określanie wszystkich swoich przeciwników mianem faszystów (skąd my to znamy?!). Gottfried nie przejmuje się tym, a w jednym z esejów stwierdza: „Atyfaszystowscy neokonserwatyści stoją de facto na lewo od takich postaci jak Mussolini. Duchy straszące w amerykańskiej polityce nie są widmami Heideggera lub Hitlera stojącymi za Obamą czy Panią Clinton. Są nimi duchy starych antystalinowców jak Trocki, które opętały establishmentową prawicę”.
Publicystyka Gottfrieda obejmuje różnorodną tematykę. Jest więc i o Żydach, o domniemanym antysemityzmie Amerykanów (jak podkreśla autor, jest to problem głównie czarnej ludności USA), o micie wartości judeochrześcijańskich, a także o prezydencie Nixonie, którego Gottfried darzy, mimo wielu słów krytyki, wyjątkowym uznaniem. Jednak nie za osiągnięcia polityczne, gdyż – jak twierdzi – Nixon zbyt wiele czasu poświęcał na podlizywanie się swoim wrogom, co i tak w niczym mu nie pomogło. Trudno prawicowcowi chwalić kogoś za to, że przesunął on swój kraj na lewo. Za co więc autor „Wojny i demokracji” szanuje Nixona? Dla Gottfrieda, Nixon to – w przeciwieństwie choćby do G. W. Busha – człowiek prawicy. Postępował głupio w polityce wewnętrznej, ale myślał jak prawicowiec. „W przeciwieństwie do Busha, Nixon nie opowiadał się w swoich Mowach o Stanie Państwa ani w przemówieniach inauguracyjnych za ideologią praw człowieka; nie jeździł również do Afryki z przeprosinami, jak to uczynił Bush w lipcu 2003 roku, za wieloletnią niewolę Murzynów w Ameryce, (…) przynajmniej nie myślał, jak George W. Bush, (…) że cała ludzkość wzdycha za najnowszym wydaniem amerykańskiej demokracji. (…) Nixon pod żadnym względem nie był naiwniakiem o leniwym intelekcie, lecz adoratorem konserwatywnych mężów stanu, którzy podzielali jego pogląd na świat. Niestety, dokonania w polityce krajowej nie mogą być mierzone jego intelektualną i filozoficzną głębią” - podsumowuje Paul Gottfried zastanawiając się jednocześnie, jak to możliwe, że „w naszej zdegenerowanej demokracji, człowiek z takimi walorami intelektualnymi mógł zostać wybrany prezydentem”. Czyż może być trafniejsza ocena choroby naszych czasów – postępującego na masową skalę zidiocenia?
Dobrze, że Wydawnictwo WEKTORY wygrzebuje nam takich „odosobnionych dziwaków” jak Paul Gottfried. Po Patryku Buchananie, Ferdynandzie Lipsie, G. Edwardzie Griffinie, czy Song Hongbingu mamy wyautowanego paleokonserwatystę. Czekamy zatem na kolejnych „dziwolągów” nie pozostawiających suchej nitki na współczesnym establishmencie i jej nowym bożku: demokracji. I na koniec ostatni już cytat z Gottfrieda, na zachętę, by sięgnąć po książkę: „(...) zachodnie demokracje wygenerowały sektory publiczne gigantycznych rozmiarów, przemieniają się w ponadnarodowe biurokracje, opodatkowały połowę lub więcej dochodów swoich obywateli, podejmują się masowej inżynierii społecznej, wrzucają dysydentów za kraty czy też niszczą ich kariery z powodu niepoprawnych politycznie komentarzy. (…) Jakobini spieszyli się z zaprowadzeniem powszechnego demokratycznego <>. Okazuje się, że to co lekarz mówi o paleniu papierosów, ma również zastosowanie w tym przypadku: demokratyczni globaliści <>.
Paweł Sztąberek: www.prokapitalizm.pl
27 października 2014
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz