Skip to main content

Cel: PRL! - część I, II i III

portret użytkownika Admin
PliszkaBogdan.jpg

Po zakończeniu działań wojennych, stało się oczywiste, że Polska jest "łupem" Związku Sowieckiego. Co więcej, szybko stało się jasne, że Związek Sowiecki nie zamierza wypuszczać z rąk takiej "zdobyczy". Również granice "odrodzonej" Polski, przesunęły się zdecydowanie na zachód, co w powojennej propagandzie nazywane było "powrotem na piastowskie ziemie".

Dość szybko, stało się jasne, że w nowej rzeczywistości nie ma miejsca na legalną opozycję, szybko okazało się również, że "ludowa" Polska, ma być państwem jednolitym narodowo. Wszystko to nie mogło budzić entuzjazmu ludzi, dla których w tej nowej rzeczywistości miejsca nie było. Pierwszymi organizacjami, które z dość różnych przyczyn, zdecydowały się na zbrojną konfrontację z PRL, były organizacje niepodległościowe polskiego podziemia, nacjonalistyczne podziemie ukraińskie, oraz post-nazistowskie podziemie niemieckie.

Zdecydowanie najważniejszą rolę wśród niemieckich organizacji podziemnych odgrywał Werwolf – często, zresztą, błędnie(!) nazywany Wehrwolfem – zbrojna organizacja wzorowana na...Armii Krajowej!

Latem 1943 r. miała miejsce w gabinecie Heinricha Himmlera tajna narada z udziałem kilku ministrów III Rzeszy i wyższych oficerów SS. W jej wyniku powstał plan "W-II" (Werwolf) – zakładający potrzebę szerzenia dywersji na tzw. "płytkim" zapleczu nieprzyjaciela, w razie zaistnienia konieczności odwrotu armii niemieckich. Dopiero w kilkanaście miesięcy później, we wrześniu 1944 r., odbyła się kolejna narada w kwaterze Himmlera, której owocem była modyfikacja planu "W-II". Dorobiono do niego supertajny wariant – prowadzenie walki podziemnej w przypadku okupacji Niemiec przez aliantów.

Główny twórca tego przedsięwzięcia, Reinhard Gehlen z Wehrmachtu, opracował projekt struktury podziemnej organizacji głównie na bazie doświadczeń z polskim ruchem oporu. Korzystał przy tym przede wszystkim z obszernych materiałów zgromadzonych przez warszawskie gestapo. Po zdławieniu powstania warszawskiego wywiad SS zdobył także dokumenty i archiwa AK. Z tych materiałów skopiowano strukturę podziemnej organizacji opartej na niewielkich grupach uderzeniowych. Szczególny nacisk położono na możliwie zdecentralizowaną strukturę organizacji.

Plany szczegółowe obejmowały szkolenia sabotażystów, szpiegów i dywersantów, organizację magazynów broni i żywności oraz radiowych punktów łączności na ziemiach uznanych za zagrożone polską i radziecką okupacją. Chociaż oficerowie Waffen SS byli poważnie zaangażowani w planowanie ruchu, ostatecznie postanowiono – i była to zapewne decyzja szefa SS H. Himmlera, aby organizację tę rozbudować wokół struktur miejscowych dowódców sił bezpieczeństwa – Wyższych Dowódców SS i Policji (HSSPt). Werwolf miał obejmować wszystkie okupowane ziemie III Rzeszy, lecz praktycznie istniał tylko na wschodnich rubieżach.

Być może dlatego, że tutaj Niemcy poniosły straty terytorialne i przez to także niemiecka nienawiść do Polaków była wiele większa niż do aliantów zachodnich. Dowódcą Werwolfu został mianowany SS-Oberstgruppenführer Hans Adolf Prutzmann. Prutzmann dostał się jednak do niewoli brytyjskiej i – aby uniknąć odpowiedzialności za zbrodnie wojenne – popełnił samobójstwo. Co ciekawe, Prützmann popełnił samobójstwo w tym samym więzieniu co Heinrich Himmler. Pilnował ich ten sam starszy sierżant o nazwisku Edwin-Austin.

Podziemie pohitlerowskie, na czele z Werwolfem, stawiało sobie kilka zasadniczych celów. Chodziło o utrzymanie przewagi żywiołu niemieckiego na Ziemiach Odzyskanych poprzez czynne zwalczanie osadnictwa polskiego oraz nowej administracji.

Teoretycznie brano pod uwagę przygotowanie powstania zbrojnego przeciwko okupantowi. Chodziło także o szerzenie wśród Niemców propagandy, z wykorzystaniem wszelkich argumentów, mającej na celu powstrzymanie ich wyjazdów za nowo powstałą granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. W przypadku pogodzenia się z koniecznością opuszczenia pewnych miejsc oraz dążenia, by nie mogły one dalej służyć Polakom, decydowano się na taktykę "spalonej ziemi", czyli masowy sabotaż i dywersję.

W skład niemieckiego podziemia wchodziło szereg mniejszych i większych organizacji, nie mających często ze sobą żadnego powiązania, ani też nie podlegających jakiemuś centralnemu kierownictwu. W polskiej historiografii określa się je, niezbyt poprawnie zresztą, zbiorczą nazwą Werwolf – od największej i najwcześniej, odgórnie utworzonej organizacji. W apogeum działalności siły te można oszacować na blisko 10 tysięcy, prawdopodobnie jednak z wliczeniem w tę liczbę oddziałów złożonych z niedobitków niemieckiej armii. Oprócz miejscowej ludności, w dzień toczącej życie rolników czy rzemieślników, a w nocy atakującej posterunki UB, milicji czy obiekty o znaczeniu strategicznym, w Werwolfie działali też "zawodowi partyzanci", którzy cały czas ukrywali się w lasach.

Najczęściej byli to żołnierze Waffen-SS, działacze NSDAP, wysocy urzędnicy administracji okupacyjnej w Polsce, na Ukrainie czy Białorusi czy funkcjonariusze gestapo. Wszystkich łączyło to, że byli poszukiwani za zbrodnie wojenne. Mimo niezaprzeczalnych sukcesów, jak np. zniszczenie urządzeń portowych w Świnoujściu, ataki na dworce i linie kolejowe, zniszczenie infrastruktury w kilku miastach Dolnego Śląska, Werwolf skazany był na porażkę. Zarówno wysiedlenia ludności niemieckiej na podstawie postanowień konferencji poczdamskiej, jak i zainstalowanie stalinowskiego rządu w Czechosłowacji, pozbawiły "wilkołaków" możliwości działania. Do dziś jednak istnieją w Niemczech organizacje skupiające weteranów Werwolfu.

Gwoli obowiązku można jeszcze wspomnieć, że poza "wojskowym" podziemiem niemieckim, działało – zdecydowanie mniej aktywne – podziemie cywilne, jak chociażby organizacje: Freies Deutschland, Jungenbund der Freien Stadt Danzig, Freikorps Gross-Mossdorf. Żadna jednak, nawet na chwilę, nie zbliżyła się poziomem organizacji i aktywności do Armii Krajowej, która wszak była wzorem dla niemieckiego podziemia.

Kolejną organizacją zbrojną, walczącą przeciwko Polsce Ludowej, nota bene noszącej jeszcze wtedy nazwę Rzeczpospolita Polska, była Ukraińska Powstańcza Armia (ukr. Українська Повстанська Армія, Ukrajinśka Powstanśka Armija – UPA). UPA powstała decyzją władz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (ukr. Організація Українських Націоналістів, OUN), które uważały, że Ukraińcy winni stworzyć przy pomocy Niemiec, własną armię. Wśród Niemców pogląd ten, nie znalazł zrozumienia i w lecie 1942r. Niemcy dokonali masowych aresztowań działaczy OUN. Dlatego też pod koniec 1942r. w pobliżu Lwowa odbyła się konferencja referentów wojskowych obwodowych prowidów OUN-B, a więc frakcji popierającej Stepana Banderę, która przedyskutowała istniejące koncepcje walki, i opowiedziała się za tworzeniem struktur partyzanckich pod nazwą Wojskowe Oddziały OUN-SD (Samostijnikiw Derżawnikiw). Nazwę późniejszą, tzn. UPA przejęto od formacji zbrojnych Tarasa Borowcia Tarasa Bulby. Obecnie dla rozróżnienia oddziałów Bulby używa się wobec nich określenia UPA - Poleska Sicz.

Za oficjalną datę utworzenia UPA historycy ukraińscy przyjmują 14 października 1942 – Święto Szaty (Pokrowy) Najświętszej Marii Panny. Dzień ten jako święto UPA został ustalony na mocy postanowienia Ukraińskiej Głównej Rady Wyzwoleńczej z 30 maja 1947. UPA, w pamięci Polaków zapisała się jak najgorzej; partyzantom ukraińskim przypisuje się szereg zbrodni na polskiej ludności cywilnej, a liczbę polskich ofiar nacjonalistów ukraińskich szacuje się na 100 – 160 tysięcy. Trzeba jednak dodać, że poza Polakami, wśród ofiar było sporo osób, które były obywatelami przedwojennej Polski, ale równocześnie Rusinami, Żydami, a nawet Ukraińcami, bowiem i tych – o ile nie byli wystarczająco "nacjonalistyczni" – UPA nie oszczędzała.

Co więcej UPA toczyła równocześnie walki z oddziałami Armii Krajowej, partyzantką sowiecką, a czasami również z...Niemcami. Już po wojnie z inicjatywy Delegatury Sił Zbrojnych doszło do próby współpracy podziemia ukraińskiego i polskiego. W roku 1945 doszło do wielu spotkań AK-WiN i OUN-UPA. Odbywały się one na różnych szczeblach i po wstępnych uzgodnieniach niejednokrotnie kończyły się zawarciem porozumienia. Warto dodać, że również posterunki milicji (obsadzone często przez byłych akowców) zawierały z UPA porozumienia o nieagresji a czasem i o współpracy.

Do spotkań polsko-ukraińskich doszło między innymi:

# 29 kwietnia 1945 r. we wsi Siedliska k/ Dynowa, porozumienie zawarli: wysłani przez kpt. Dragana Sotirovicia „Drażę”( jugosłowiańskiego oficera walczącego w szeregach AK, a następnie WiN, człowieka z biografią na miarę Lawrence’a of Arabia) - ppor. Józef Szajda „Belabes" oraz plut. pchor. Tadeusz German „Pirat" i reprezentujący stronę ukraińską kierownik 4. rejonu I Okręgu OUN Michał Dżuman „Borys”. Porozumienie objęło ziemię rzeszowską i przemyską, przetrwało do jesieni 1945 r.
# 21 maja 1945 roku po kilku wstępnych spotkaniach w okolicach Rudy Różanieckiej i przygotowawczym odbytym 2 maja 1945 r. w miejscowości Doliny zawarto porozumienie, umownie określane przez historyków „porozumieniem w Rudzie Różanieckiej”. Stronę polską reprezentowała delegacja na czele z kpt. Marianem Gołębiewskim „Sterem”, ze strony ukraińskiej przybyli ppłk Jurij Łopatynśkyj „Szejk” (otrzymał pełnomocnictwa bezpośrednio od Szuchewycza), referent II Okręgu OUN Mykoła Wynnyczuk „Wyr” „Kornijczuk” i Serhij Martyniuk „Hrab”. Porozumienie obejmowało nieagresję, współpracę i pomoc. Dotyczyło powiatów: Lubaczów, Tomaszów Lubelski, Hrubieszów, Biłgoraj i Chełm. Przetrwało do kwietnia 1947 roku.
# 27/28 października 1945 r. doszło do spotkania na kolonii Tuczna k/ Choroszczynki pow. Biała Podlaska. Strony reprezentowali: mjr. Jan Szatowski „Szatyński" i Serhij Martyniuk „Hrab”, „Kryha”. Porozumienie objęło pow. Włodawa i Biała Podlaska. Pomimo występujących zgrzytów i wzajemnych pretensji przetrwało do początku 1947 roku.
# W grudniu 1945 r. na kolonii koło Dołhobyczowa spotkali się: por. Jan Łabądzki „Gołąb” i dwóch przedstawicieli strony ukraińskiej.
# 1 kwietnia 1946 r. w Sahryniu pow. Hrubieszów spotkali się: por. Stanisław Książek „Wyrwa” i referent propagandowy III Okręgu OUN Teodor Harasymiak „Dunajski”.
# 18 maja 1946 r. w folwarku Miętkie pow. Hrubieszów, spotkali się: Jan Zadrąg „Ostoja” i Teodor Harasymiak „Dunajski” Stronę polska reprezentowało dwunastu delegatów, a ukraińską tylko trzech. Ukraińcy nie przypuszczali, że Polacy przywiązują tak dużą wagę do tego spotkania. Trwało ono około 10 godzin a omawiano między innymi wspólną akcję na Hrubieszów, przeprowadzoną 27/28 maja.
gen Karol Świerczewski „Walter”

Bodaj największym sukcesem propagandowym Ukraińskiej Powstańczej Armii, było zastrzelenie w zasadzce pod Jabłonkami, gen. Karola Świerczewskiego „Waltera”, II wiceministra obrony narodowej, Polski Ludowej. Choć wiele zdaje się wskazywać na to, iż Świerczewski został celowo „wystawiony” przez partyjnych towarzyszy, którzy potrzebowali pretekstu do rozpoczęcia – przygotowywanej już od jakiegoś - czasu akcji „Wisła”. Strata faktycznie nie była wielka; „Walter” od dawna był nałogowym alkoholikiem i, mimo doktoratu(!) z nauk wojskowych, kompletnym zerem jako dowódca, co wykazał „dowodząc” forsowaniem Odry, przez II Armię LWP.

Cokolwiek, by sądzić o akcji, połączonych sotni „Chrina”(a nie jak często się pisze „Hrynia”)i „Stiacha” faktem jest, że na istniejącym do dziś mundurze Świerczewskiego jest ślad na plecach, przebicia przez bagnet, o czym w oficjalnym komunikacie komisji partyjnej, mowy nie było. Sukces pod Jabłonkami okazał się dla UPA pyrrusowym zwycięstwem. Władze komunistyczne zyskały pretekst do masowych wysiedleń ludności ukraińskiej, lub uważanej za ukraińską, na sowiecką Ukrainę i do zachodniej oraz północnej Polski. Był to równocześnie koniec UPA. Brak oparcia w ludności cywilnej, zaprowadzenie komunistycznych porządków w Czechosłowacji i okrzepnięcie „władzy ludowej” w Polsce, doprowadziły do faktycznego końca organizacji. W 2007 roku w archiwach ukraińskiej SBU (Służba Bezpeky Ukrainy) odnaleziono dokumenty, z których wynika, że tylko na terenie sowieckiej Ukrainy, w latach 1944-50 działało 150(!) grup NKWD siejących terror wśród ludności cywilnej, a podających się za oddziały UPA. Można zadać pytanie: co znajduje się w archiwach, które po upadku ZSSR wywieziono z Kijowa do Moskwy?

Ostatnią z wymienionych grup walczących zbrojnie przeciwko sowietyzacji Polski, były organizacje polskiego podziemia niepodległościowego. Największą z nich, było powstała na bazie struktur AK, Zrzeszenie Wolność i Niezawisłość, czyli WiN (pełna nazwa: Ruch Oporu bez Wojny i Dywersji „Wolność i Niezawisłość").WiN domagał się, by Armia Sowiecka i NKWD opuściły obszar Polski. Organizacja odrzucała kształt granicy wschodniej ustalony w Jałcie. Organizacja sprzeciwiała się także prześladowaniom politycznym i czynionej przez wojska sowieckie dewastacji kraju. Członkowie WiN chcieli stworzyć wspólną armię, uniezależnić się politycznie od Związku Radzieckiego, uspołecznić(!) duże przedsiębiorstwa i zakłady pracy. W hasłach organizacji pojawiały się też postulaty powszechnej edukacji i reformy rolnej - mimo to organizacja w referendum 1946 wzywała do odrzucenia reformy rolnej i nacjonalizacji przemysłu.

Jesienią 1946 w kierownictwie organizacji ostatecznie zwyciężyła teza o zbliżaniu się III wojny światowej i konieczności przygotowania się do niej. W związku z tym w styczniu 1947 kierownictwo WiN wezwało PSL do bojkotu wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Oddziały leśne (partyzanckie) WiN rozbijały więzienia, atakowały posterunki milicji i członków ORMO, prowadziły walkę zbrojną z oddziałami wojska, KBW i WOP, likwidowały osoby współpracujące z władzą komunistyczną i członków PPR, traktując to jako obronę przed terrorem. Zwalczano wspierających władze starostów, wójtów i sołtysów. Wobec utraty jesienią 1945 kasy organizacji i znikomego finansowania zagranicznego oddziały WiN dla zdobycia środków materialnych na działalność prowadziły tzw. akcje dochodowe, które władza ludowa wykorzystywała do szerzenia propagandy o bandyckim charakterze organizacji. Wobec oparcia WiN na ogniwach Armii Krajowej (rozwiązanej 19 stycznia 1945) i Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, organizacja została dość łatwo zdekonspirowana przez UB. Jesienią 1945 roku aresztowano prezesa WiN płk. Jana Rzepeckiego i innych przywódców organizacji. Kolejne kierownictwa aresztowano co kilka miesięcy - organizacja miała w okresie swojego istnienia 4 prezesów i 2 p.o. prezesa.

Od wiosny 1948 roku organizacja znajdowała się pod kontrolą zorganizowanej przez UB przy pomocy przewerbowanych oficerów WiN i AK - oraz w większości nieświadomych mistyfikacji - szeregowych członków organizacji, tzw. V komendy WiN kryptonim „Muzeum", na czele której stanął niezidentyfikowany oficer AK o pseudonimie „Kos" - powołano także sztaby obszaru centralnego kryptonim „Zamek" i okręgu białostockiego WiN kryptonim „Bursa". MBP podjęło „grę wywiadowczą" z wywiadami państw zachodnich - amerykańskim i brytyjskim - przyjmowano przesyłanych z zachodu drogą lotniczą i morską agentów, dolary, tonę złota, nowoczesny sprzęt łączności (w tym 17 radiostacji), wysyłając w zamian fałszywe informacje oraz (nieświadomych na ogół rzeczywistego charakteru V komendy) emisariuszy i kurierów a także ludzi na przeszkolenie wywiadowcze i dywersyjne.

Metody, które okazały się tak pomocne w likwidacji Werwolfu i UPA, w przypadku leśnych oddziałów WiN, nie miały zastosowania. Nie można przecież było wysiedlić całej ludności Polski, choćby dlatego, że „polski” rząd straciłby wtedy rację istnienia. Podobnie jednak jak w przypadku V komendy WiN, również w „terenie” Urząd Bezpieczeństwa i podległe mu jednostki wojskowe KBW, na masową skalę stosowały prowokacje mające skompromitować w oczach, głównie ludności wiejskiej, oddziały partyzanckie. Udający partyzantów funkcjonariusze UB i KBW rekwirowali żywność, kradli plony czy dokonywali brutalnych pobić i gwałtów na konto WiN (ale też NSZ/NZW). Spotykając się zaś z przyjaznym przyjęciem, wracali – już w mundurach KBW – jako ekspedycje karne. Bodaj najbardziej spektakularną akcją, przeprowadzoną zresztą wspólnie z UPA, było zdobycie Hrubieszowa w dniach 27/28 maja 1946 roku. Co ciekawe wojskowym komendantem miasta był wtedy Wojciech Jaruzelski. Ten „wielki wódz”, którego zagony pancerne błyskotliwym manewrem pokonały w grudniu 1970 roku, „uzbrojonych” w koktajle Mołotowa i kamienie; robotników, studentów i uczniów Wybrzeża, okazał się zupełnie bezradny wobec lekkozbrojnych partyzantów!

Z perspektywy czasu widać, że żadne działania opozycyjne wobec władzy „ludowej” nie miały w powojennej Polsce żadnych szans powodzenia. Opozycja polityczna skazana była na klęskę ze względu na nieprzestrzeganie jakichkolwiek zasad walki politycznej przez PPR i jej akolitów z „Bloku Stronnictw Demokratycznych”. Walka metodami prawnymi miała sens w kajzerowskich Niemczech, gdzie Drzymała w majestacie prawa, mógł naigrywać się z niemieckiego prawa i urzędów, czy w Wielkiej Brytanii, gdzie Gandhi, mógł organizować „marsze solne” i – ku uciesze mediów – paradować w pasku bawełny i opowiadać o niepodległych Indiach. W powojennej Polsce sens takich działań był żaden. Walka zbrojna – metodami przyjętym przez Werwolf, UPA czy WiN – również skazana była na klęskę.
Polska, od 1948 roku, nie miała jednego kilometra granicy ze „światem imperialistycznym”, za którą mogłyby szukać schronienia oddziały zbrojne (np. tak jak obecnie kurdyjska PKK w Syrii czy Iraku), nie miała dżungli ciągnącej się setkami kilometrów, w której partyzanci mogliby kluczyć tygodniami( jak kolumbijska FARC), nie miała gór wysokości Andów, gdzie bojownicy o niepodległość mogliby schronić się przed, uzbrojoną w ciężki sprzęt armią (jak Sendero Luminoso w Peru), nie znała idei dżihadu, w imię którego partyzanci mogliby dokonywać samobójczych zamachów i uprawiać mak na opium, by uzależnić nim wrogów (jak Taliban w Afganistanie) Miała wreszcie fatalny klimat, który u najbardziej nawet zahartowanych partyzantów musiał(!) po kilku latach w lesie, powodować ciężkie schorzenia reumatyczne. Czas klasycznych partyzantów powoli odchodził do historii, czas terroryzmu i partyzantki miejskiej jeszcze nie nadszedł.

Część II

***

Pod koniec lat '40 stało się jasne, że dalsza walka partyzancka nie ma najmniejszego sensu. "Ludowa" władza krzepła, spacyfikowane społeczeństwo przyjęło postać "formy przetrwalnikowej", starzy robotnicy ze zgrozą patrzyli na zachowanie młodszych kolegów nie posiadających żadnej kultury technicznej czy etosu pracy. Chłopi starali się przetrwać czas coraz brutalniejszej kolektywizacji. Inteligencja próbowała ocalić resztki przedwojennej postawy. Młodzież uczyła się, studiowała i "budowała socjalizm" z entuzjazmem nie mniejszym, niż ich wiele lat młodsi koledzy, budują "zjednoczoną Europę", z tym samym zresztą, bezmyślnym samouwielbieniem.

Nie wszyscy jednak z entuzjazmem "przekraczali normy", fetowali "chorążego światowego pokoju" czy "walczyli o kolektywizację polskiej wsi". Znane jest przynajmniej kilka prób zamachów na Bolesława Bieruta. Bodaj najciekawszym, był przypadek chłopa przymuszanego do wstąpienia w szeregi spółdzielni wiejskiej, który bez problemów dostał się do Belwederu, a następnie zażądał widzenia a Bierutem; gdy mu odmówiono wyjął spod płaszcza siekierę i z jej pomocą postanowił utorować sobie drogę do gabinetu "towarzysza Tomasza". Ranił nawet jednego z ochroniarzy, ale reszta obezwładniła go i oddała w ręce wezwanych funkcjonariuszy UB. Mimo iż zdarzenie miało miejsce w czasach, gdy za spóźnienie do pracy można było trafić na kilka lat do więzienia, jako "sabotażysta", niedoszłego zamachowca potraktowano nader łagodnie: konsylium lekarskie uznało go za chorego psychicznie i skierowało do leczenia w zakładzie zamkniętym!

W pewnym sensie, było to rozsądne działanie...Czyż bowiem, człowiek, który targnął się na życie "kochanego" przywódcy partii i państwa mógł być normalny? Dalsze losy pechowego zamachowca nie są znane. Mimo że przypadek ten przypomina raczej zamachy samotnych terrorystów z rosyjskiej Partii Socjalistów – Rewolucjonistów, niż próbę obalenia ustroju, wart jest odnotowania, jako wydarzenie o podłożu ewidentnie politycznym.

Sam Bierut, jak wszystko na to wskazuje, rzeczywiście padł ofiarą zamachu: został – jako niewygodny na nadchodzące czasy "odwilży" – otruty w Moskwie przez "polskich" towarzyszy Mazura i Nowaka. Tak przynajmniej można wnioskować z zachowania Nikity Chruszczowa, który z właściwą sobie "dyskrecją" – eto wy jego ubili, parni - obwieścił to uczestnikom oficjalnej "stypy" w polskiej ambasadzie w Moskwie, śmiejąc się przy tym i puszczając oko!

Do kolejnego zamachu na przywódcę PRL, a przy okazji...Chruszczowa, doszło 15 lipca 1959 roku w Zagórzu, niedużym mieście w Zagłębiu Dąbrowskim, obecnie dzielnicy Sosnowca. Trasa przejazdu Gomułki i Chruszczowa była znana wszystkim, gdyż dokładnie opisała ją "Trybuna Robotnicza, organ KW PZPR w Katowicach". Zapewne po to, by umożliwić "klasie robotniczej Czerwonego Zagłębia", wygnanej na tę okazję z zakładów pracy, "spontaniczne" powitanie obu przywódców.

Zamach przygotował i przeprowadził mieszkaniec tegoż Zagórza – Stanisław Jaros. Skonstruował on bombę z kilkudziesięcioma kilogramami wyniesionego z jednej ze śląskich kopalń materiału wybuchowego Amonit-D, 600 zapalnikami prochowymi i 24 krążkami górniczego lontu, a następnie umieścił ją w gałęziach drzewa, na trasie przejazdu obu sekretarzy, tuż obok...posterunku milicji na ulicy Armii Czerwonej! Nie wiadomo czy zamachowiec się zawahał czy też umieścił w bombie mechanizm zegarowy?

Faktem jest, że ładunek eksplodował na dwie godziny przed przejazdem "celów". Obaj panowie, po prostu nieco dłużej "bratali się" z podejmującymi ich działaczami partyjnymi w kopalni "Mortimer"(późniejsze "Czerwone Zagłębie"). Milicja nie wpadła na trop Jarosa, natomiast uderzyła – zupełnie niecelnie – w rodzinę Rokickich. Powodem był fakt, że senior rodu, przygotowywał – na polecenie dyrekcji kopalni "Mortimer" – dekoracje na trasie przejazdu przywódców. Śledztwo objęło zresztą również córkę i szwagra, Rokickiego, a dowodem obciążającym okazał się...drut do suszenia prania!

Szwagier Rokickiego pasował na terrorystę tym bardziej że we wczesnych latach '50 odsiedział już wyrok za przynależność do młodzieżowej organizacji niepodległościowej. Mimo iż po trzech tygodniach całą trójkę zwolniono, inwigilacja rodziny trwała nadal. Już w 1996 roku, syn pani Rokickiej, Sławomir Równicki, dotarł w katowickim IPN do akt tej sprawy, które zajmowały 22(!) tomy. Inwigilację przerwano dopiero dwa lata później, za sprawą...kolejnego zamachu!

W grudniu 1961 roku Zagórze ponownie "zaszczycił" swą obecnością Władysław Gomułka. I sekretarzowi KW PZPR w Katowicach, Edwardowi Gierkowi bardzo zależało, by ta wizyta wypadła jak najlepiej. Wszak pochodził właśnie z Zagłębia Dąbrowskiego!

Tym razem wybuch był zdecydowanie silniejszy. Ciężko ranny został jeden z mieszkańców Zagórza, a w okolicznych domach szyby powypadały z okien. Jednak Gomułka i Gierek wyszli z zamachu bez szwanku, gdyż ich limuzyna zdążyła odjechać już kilkadziesiąt metrów dalej. Dla SB oczywistym było, że to nikt z Rokickich nie dokonał zamachu, gdyż obserwowano ich dzień i noc. Na liście podejrzanych sporządzonej przez szefa katowickiej SB znalazło się 600 osób, w tym... Edward Gierek i tamtejszy komendant wojewódzki MO Franciszek Szlachcic - późniejszy minister spraw wewnętrznych (sic!), Jarosa w wykazie nie było, a to - ponownie - on okazał się być zamachowcem.

Po kilku tygodniach, śledztwo dotarło jednak i do niego. Aresztowany, przyznał się do obu zamachów, oraz do wysadzenia transformatora w marcu 1953 roku, dla "uczczenia" śmierci Stalina. Proces toczył się przy drzwiach zamkniętych, a wyrok w takiej sprawie mógł być tylko jeden: kara śmierci! 5 stycznia 1963 roku wyrok został wykonany. Pięć dni później(!) Rada Państwa odrzuciła prośbę skazanego o akt łaski. Do dziś nie wiadomo kim, tak naprawdę był, Stanisław Jaros?

Na "liście Wildsteina" Stanisław Jaros znalazł się jako pracownik SB, nie wiadomo jednak czy chodzi o tego samego człowieka. Wszystkie(?) akta tej sprawy; z prokuratury, z sądu i z archiwów MSW zostały zniszczone. Dopiero w 1989 roku, za to na tyle dokładnie, że do tej pory nie natrafiono na żaden po nich ślad.

Organizacją, która zdecydowała się na konfrontację z "ludowym" państwem, był "Ruch". W różnych opracowaniach, materiałach archiwalnych (Prokuratury Generalnej), relacjach byłych uczestników, można natrafić na bardzo różne daty powstania organizacji.

Padają tu np. lata 1963-1964, czy też dla odmiany rok 1968. Powód rozbieżności może być jeden. Nigdy nie dokonano żadnego formalnego założenia organizacji. "Ruch" był inicjatywą czterech ludzi – braci Czumów, Niesiołowskiego oraz Mariana Gołębiewskiego, oficera Armii Krajowej i Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" (zweryfikowany w 1991 r. do stopnia pułkownika), który miał już za sobą bogate doświadczenia konspiracyjne oraz ponad dziesięcioletni pobyt w komunistycznych więzieniach.

Jednym z istotniejszych przejawów działalności grupy było wydawanie własnych pism, pierwszych, które po 1956 r. drukowano poza cenzurą. We wrześniu 1969 r. zaczął się ukazywać "Biuletyn", pojawiło się też, choć na krótko, drugie pismo – "Informator". Ponieważ niemożliwe było zdobycie narzędzi technicznych do prowadzenia działalności wydawniczej legalnymi środkami, działacze "Ruchu", zainspirowani tradycją Organizacji Bojowej PPS, zdecydowali się na akcje ekspropriacyjne. W latach 1969-1970 zdobyto kilka powielaczy i maszyn do pisania, wynosząc je z budynków różnych instytucji państwowych.

Niektórzy członkowie podejmowali nieoficjalnie (poza działaniami planowanymi i aprobowanymi przez organizację) akcje wzorowane na małym sabotażu – głównie malując na murach antykomunistyczne napisy. Do najbardziej spektakularnych działań tego rodzaju należało zrzucenie z Rysów tablicy poświęconej Włodzimierzowi Leninowi. Dokonali tego w sierpniu 1968 r. Stefan Niesiołowski i Benedykt Czuma.

Najbardziej spektakularną akcją "Ruchu", miało być spalenie Muzeum Lenina w Poroninie. Akcja ta zaplanowana została jako protest przeciwko oficjalnym uroczystym obchodom setnej rocznicy urodzin Lenina (zwanej potocznie SRUL-em), które władze PRL zaplanowały, na 21 czerwca. Aresztowania członków "Ruchu" nastąpiły dzień wcześniej.

Prawdą jest jednak, ze organizacja była rozpracowywana przez SB, już od 10 czerwca 1969 roku, kiedy donos złożył Sławomir Daszuta. Zatrzymano około 150 osób. Niektóre z nich okazały się nader skore do współpracy z organami. Niestety najbardziej przykry jest tu casus Stefana Niesiołowskiego, który swoją bogatą wiedzą o "Ruchu" dzielił się nader chętnie, nie oszczędzając przy tym własnej narzeczonej!

Wyroki, które zapadły, były najsurowsze od 1956 roku, w kategorii przestępstw politycznych; i tak:

Andrzej Czuma 7 lat
Stefan Niesiołowski 7 lat
Benedykt Czuma 6 lat
Marian Gołębiewski 4,5
Bolesław Stolarz 4,5
Emil Morgiewicz 4 lata

We wcześniejszych procesach skazano: Marka Niesiołowskiego i Wiesława Kęcika na 3,5 roku, Stefana Turschmida na 2,5 roku, Elżbietę Nagrodzką, Jan Kapuścińskiego, Wojciecha Manteja, Jacka Bartkowiaka, Grzegorza Dzięgielewskiego, Marzenę Górszczyk, Janusza Krzyżewskiego i Wiesława Kurowskiego na 2 lata więzienia, Janusza Kenica na 20 miesięcy, Marka Kruzerowskiego i Edwarda Piotrowskiego na 1,5 roku, Adama Więckowskiego, Jana Długołęckiego i Wojciecha Majdę na rok, Andrzeja Woźnickiego na 10 miesięcy więzienia, a Joannę Szczęsną, Barbarę Wińczyk, Mirosławę Grabowską, Wojciecha Drozdka, Jerzego Bergiela, Lucynę Paszkowską, Czciborę Iżycką i Jacka Bierezina na kary w zawieszeniu.

W obronie oskarżonych wystosowano do ministra sprawiedliwości tzw. List 17, który podpisali: Jerzy Andrzejewski, Jacek Bocheński, Andrzej Braun, W.Dąbrowski, Jerzy Ficowski, Zbigniew Herbert, Anna Kamieńska, Andrzej Kijowski, Tadeusz Konwicki, Igor Newerly, Marek Nowakowski, Agnieszka Osiecka, Jarosław Marek Rymkiewicz, Wiktor Woroszylski. Ostatni ze skazanych opuścili więzienia w 1974 r. na mocy amnestii. Przyczyniły się do tego liczne dalsze interwencje w ich obronie. Z inicjatywy m.in. Jana Olszewskiego wystosowano kolejny list, do Rady Państwa. Podpisali go, poza sygnatariuszami Listu 17, także Stanisław i Maria Ossowscy oraz Marian Falski. Z prośbą o ułaskawienie, popartą przez kardynałów: Stefana Wyszyńskiego i Karola Wojtyłę, zwróciła się matka braci Czumów. Interweniował też w tej sprawie prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej, Alojzy Antoni Mazewski.

Kolejne postacie, które rzuciły wyzwanie PRL, to dwaj "desperados" z Opola: Ryszard i Jerzy Kowalczykowie. W dniu 6 października obchodzono, w okresie PRL, święto Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Z tej okazji, każdego roku odbywały się uroczyste akademie, a "szczególnie zasłużeni" funkcjonariusze resortu spraw wewnętrznych otrzymywali dyplomy i odznaczenia. Tak również miało być w 1971 r. w Opolu. Miała się tam odbyć akademia, na której nagrody i medale otrzymać mieli ci funkcjonariusze MO i SB, którzy szczególnie gorliwie przyczynili się do stłumienia robotniczych protestów w grudniu 1970 r. w Szczecinie. Do planowanej tam z wielkim rozmachem milicyjno – ubeckiej imprezy jednak nie doszło: aula Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu, w której miała się odbyć uroczystość z okazji kolejnej rocznicy utworzenia MO i SB, została w nocy z 5 na 6 października 1971 r. wysadzona w powietrze.

Było to wydarzenie nie mające chyba precedensu w całym okresie PRL. Jego sprawcami byli pracownicy WSP – bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. Pierwszy z nich skonstruował i rozmieścił ładunki wybuchowe, drugi – pracownik naukowy WSP, z wykształcenia fizyk – dokonał stosownych obliczeń co do ilości trotylu potrzebnego do wysadzenia budynku. W ten sposób chcieli oni zaprotestować przeciwko temu, co stało się w grudniu 1970 r. na Wybrzeżu i pokazać społeczeństwu, że w totalitarnie rządzonej Polsce istnieje opozycja walcząca zbrojnie z istniejącym systemem.

W wyniku wybuchu nikt nie ucierpiał. Ładunki - zrobione z trotylu pochodzącego z bomb i pocisków pozostawionych w stronach rodzinnych braci Kowalczyków (okolice Pułtuska) przez wojska sowieckie i niemieckie – rozmieszczone zostały tak, by zniszczony został jedynie budynek. Siła eksplozji skierowana była celowo w górę – w wyniku wybuchu w powietrze wyleciały podłoga, oraz sufit i dach auli. Ściany ocalały. Mimo to jednak, władze komunistyczne, po aresztowaniu Kowalczyków w lutym 1972 r. oskarżyły ich o próbę zamachu na życie funkcjonariuszy. Groziła za to kara od 10 lat więzienia do kary śmierci!

Dyspozycyjni wobec panującego reżimu sędziowie Sądu Wojewódzkiego w Opolu pozostali głusi na argumenty obrońców, usiłujących ich przekonać, że zastosowana przez prokuraturę kwalifikacja prawna czynu braci Kowalczyków jest niedorzeczna. 8 września 1972 r., po trwającym dwa tygodnie procesie, zapadł wyrok: Jerzy Kowalczyk skazany został na karę śmierci(!), jego brat Ryszard – na 25 lat więzienia.

Wbrew jednak oczekiwaniom władz, drakońska decyzja opolskiego sądu – zamiast zastraszyć społeczeństwo – wywołała falę protestów. W obronie braci Kowalczyków – a zwłaszcza stojącego w obliczu stracenia Jerzego – zebrano ponad 6000 podpisów. Walkę o złagodzenie kary prowadzili w szczególności znani opozycjoniści, Jacek Kuroń i Jan Józef Lipski. Ich starania zakończyły się sukcesem: choć Sąd Najwyższy 18 grudnia 1972 r. utrzymał w mocy wyrok Sądu Wojewódzkiego w Opolu, to Rada Państwa w styczniu następnego roku skorzystała wobec Jerzego Kowalczyka z prawa łaski i zamieniła wymierzoną mu karę śmierci na 25 lat więzienia.

Podczas "karnawału Solidarności" sprawa braci Kowalczyków ponownie znalazła się w centrum uwagi. Potężny – w tym czasie, 10-cio milionowy Związek – upomniał się również o Ryszarda i Jerzego Kowalczyków. Oczywiście w pełni kontrolowane przez partię i służby specjalne media, przy każdej okazji podkreślały, że oto pokojowa rewolucja Solidarności, upomina się o prawa dla terrorystów. Jednak już sam fakt, nagłośnienia sprawy przez, i tak niewiarygodne, media był sukcesem. A jednak Rada Państwa ułaskawiła Ryszarda dopiero w 1983 roku, Jerzego zaś w 1985. Co więcej, w świetle prawa, obaj nadal byli przestępcami, na zwolnieniu warunkowym.

W 1991 Ryszard decyzją Prezydenta RP Lecha Wałęsy uzyskał zatarcie skazania, dzięki czemu mógł powrócić do pracy dydaktycznej na uczelni. Działania podejmowane w latach dziewięćdziesiątych przez różne osoby w celu uruchomienia procedury kasacyjnej nie powiodły się nawet w okresach rządów prawicy, m.in. wniosek Zbigniewa Romaszewskiego złożony w 1998 AWS-owskiemu ministrowi sprawiedliwości, Leszkowi Piotrowskiemu.

Dopiero Lech Kaczyński (m.in. na wniosek opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej i Osób Represjonowanych w PRL) podjął inicjatywę kasacyjną i w ostatnim dniu swego urzędowania(!) na stanowisku ministra sprawiedliwości, 8 czerwca 2001 skierował do Sądu Najwyższego wniosek o kasację wyroku, zarzucając sądom orzekającym w ich sprawie rażącą i mającą wpływ na treść orzeczenia obrazę prawa materialnego. Co więcej przygotowany w ostatniej chwili, "na kolanie", wniosek, był kompletnym bublem prawnym i został odrzucony przez Sąd Najwyższy. Obecnie Ryszard Kowalczyk jest emerytem pracującym jednak na Politechnice Opolskiej, jego brat Jerzy, mieszka w barakowozie na odludnych torfowiskach w okolicach Rząśnika.

Cześć trzecia

Wprowadzenie stanu wojennego z całą bezwzględnością obnażyło słabość, potężnego - jak się wydawało - Związku. Dramatyczne, brutalnie tłumione strajki, zamieszki uliczne, napisy na murach; to wszystko na co było stać wielka organizację związkową. Można zadać w tym miejscu pytanie: czy kierownictwo Solidarności było tak przeświadczone o własnej potędze czy może tak zinfiltrowane przez polskie i obce służby specjalne, że nie przygotowało żadnego planu działanie na wypadek stanu wojennego czy inwazji wojsk Układu Warszawskiego?

Faktem jest jednak, że znaleźli się ludzie, którzy postanowili nie czekać biernie na rozwój wypadków i wziąć inicjatywę we własne ręce. Jedną z organizacji, które wtedy powstały jest Powstańcza Armia Krajowa – Druga Kadrowa. Złożona głównie z uczniów szkół średnich decyduje się zbrojnie przeciwstawić władzom stanu wojennego. Jeden z jej bojowników, Robert Chechłacz, podczas próby rozbrojenia ciężko rani sierżanta milicji Karosa, z jego własnej broni. Karos po kilku dniach umiera w szpitalu. SB dość szybko ujmuje, tak sprawcę jak i resztę organizacji, w tym jej kapelana ks. Sylwestra Zycha.

Robert Chechłacz, tylko dlatego, że w chwili "popełnienia czynu" miał 17 lat, zostaje skazany na karę 25 lat pozbawienia wolności, a sam prokurator, z żalem stwierdza, że nie może żądać kary śmierci! Ks. Zych dostaje wyrok 6 lat pozbawienia wolności. Co istotne, władza ani razu nie złagodziła wyroków na mocy – licznych wtedy – amnestii, motywując to faktem, iż amnestie dotyczą tylko przestępstw politycznych, a śmiertelne zranienie Karosa jest czynem mającym pobudki kryminalne.

Ks. Sylwester Zych wychodzi z więzienia po odsiedzeniu 4 lat i 7 miesięcy wyroku, ze zrujnowanym zdrowiem. Służba Bezpieczeństwa nie zapomina jednak o nim również na wolności. W nocy 11 lipca 1989 znaleziono martwego księdza Zycha na przystanku PKS w Krynicy Morskiej. Gdy znaleziono i zidentyfikowano zwłoki księdza Zycha, sprawy w swoje ręce wziął Jerzy Urban, pełniący wówczas obowiązki prezesa Komitetu ds. Radia i Telewizji. Jeden telefon do TVP w Gdańsku wystarczył, by Witold Gołębiowski nakręcił usłużny reportaż o zapijającym się na śmierć duchownym. Było to kilka miesięcy po zakończeniu rozmów „okrągłego stołu”.

W swoim reportażu Gołębiowski starał się ukazać – poprzez wypowiedzi pracowników nocnego klubu "Riviera" – że w noc zabójstwa ksiądz Sylwester Zych wlewał tam w siebie wespół z jakimś towarzyszem ogromne ilości alkoholu. Rzekoma libacja miała miejsce mimo tego, iż ksiądz cierpiał na astmę oraz dolegliwości serca i nerek, co raczej wykluczało możliwość samodzielnego wypicia litra wódki (pomijając to, że ksiądz Zych nigdy nie przejawiał żadnego pociągu do alkoholu).

W "oficjalnej" wersji duchowny opuścił lokal w stanie upojenia i zmarł kilkaset metrów dalej. Niestety, nikt spoza lokalu nie widział w okolicy klubu mężczyzny, który byłby choć trochę podobny do księdza. Jest to co najmniej zastanawiające – bo umierający z przepicia mężczyzna w średnim wieku, który wytacza się z dyskoteki na zapełnione ludźmi ogródki – musiałby zwrócić czyjąś uwagę... W samym klubie nikt – poza trójką pracowników "Riviery" – żadnej libacji z udziałem księdza Zycha nie zauważył.

Oficjalną wersję podważają także fakty każące przypuszczać, że znalezione pod dworcem PKP zwłoki... nie były zwłokami księdza Zycha. Przede wszystkim ciało rozpoznał znajomy zamordowanego, Andrzej Chmielnicki, ale dopiero w prosektorium (30 godzin po zawiadomieniu milicji) – na miejscu znalezienia zwłok policja nie wykonała żadnej (!) fotografii twarzy denata. Poza tym leżący pod dworcem mężczyzna miał na sobie koszulę zupełnie inną niż ta, w której po raz ostatni widziano księdza... i w którą ubrane były zwłoki w prosektorium. Warto też wspomnieć, że temperatura zwłok, które były w chwili odnalezienia zupełnie wychłodzone, wykluczała pobyt księdza w klubie godzinę przed śmiercią... Losy Roberta Chechłacza i innych członków Powstańczej Armii Krajowej – Pierwszej Kadrowej, pozostają nieznane.

Inną grupą o bardzo podobnej – być może celowo - nazwie, była Powstańcza Armia Krajowa, pod dowództwem Floriana Kruszyka. PAK wsławiła się tylko jedną akcją: 6 września 1982 roku opanowała ambasadę PRL w Bernie. Najpierw przeprowadzili rozpoznanie ambasady – przez pewien czas spacerując wokół budynku, w końcu wchodząc do wnętrza pod pretekstem załatwienia sprawy paszportowej. Po tym wywiadzie dokładnie zaplanowali akcję i wyznaczyli jej termin na 6 września 1982 roku.

Tego dnia, około godziny 10.00, do ambasady wszedł lider grupy – Kruszyk. Tak jak poprzednio pod pozorem sprawy paszportowej. Gdy ochrona otworzyła mu drzwi, do budynku wdarło się trzech pozostałych zamachowców. Od razu sterroryzowali przebywających wewnątrz pracowników, gromadząc wszystkich w holu. Po wtargnięciu do budynku zachowywali się bardzo hałaśliwie, licząc na zastraszenie zakładników. Strzelali bez uzasadnionej potrzeby, niszcząc armaturę budynku.

Ubrali zakupione wcześniej mundury moro, założyli maski przeciwgazowe, co dodało im tyleż strasznego, co komicznego wyglądu. Jednak zakładnikom wcale do śmiechu nie było. Już po godzinie zamachowcy przedstawili swoje żądania. W zamian za wypuszczenie zakładników domagali się zniesienia w Polsce stanu wojennego. W przeciwnym razie grozili zdetonowaniem 26 kg rzekomo przyniesionych przez siebie do ambasady ładunków wybuchowych. Później informacja o materiale wybuchowym okazała się bluffem. Termin ultimatum wynosił 48 godzin. Kartka z zapisanym oświadczeniem została wyrzucona przez okno o 11.00.

Zanim policja odcięła ambasadzie telefony, Kruszykowi udało się skontaktować z dziennikarzami DPA i Reutera. Bardzo chętnie udzielał informacji o swojej grupie. Gdy w końcu łączność została odcięta, terroryści śledzili przekazy medialne na przenośnym odbiorniku telewizyjno-radiowo-magnetofonowym marki Sanwa typ 3008, wniesionym przez nich samych do budynku. Kiedy upływały kolejne terminy ultimatów, a w ambasadzie wciąż przebywało pięciu zakładników (resztę napastnicy zgodzili się wypuścić) policja kantonu berneńskiego zdecydowała się na szturm budynku, przez antyterrorystyczną brygadę Stern. Szturm zakończył się pełnym sukcesem. Policja nie poniosła strat własnych, uwolniła wszystkich zakładników, a dodatkowo ujęła całe "komando" PAK.

W tej sprawie nawet po latach, wciąż jest więcej pytań niż odpowiedzi. Wiadomo na pewno, że ciekawą była postać Floriana Kruszyka. W trakcie procesu wyszło na jaw, że Kruszyk był w latach 1962-1965 funkcjonariuszem SB. W roku 1967 wyjechał do Szwajcarii. Tam został aresztowany za szpiegostwo na rzecz PRL. Miał infiltrować tamtejsze środowisko polonijne. Lecz to nie koniec jego przygód z wymiarem sprawiedliwości. Gdy w 1969 przebywał w Austrii został aresztowany za napad rabunkowy w Wiedniu i skazany na 9 lat więzienia. Po odbyciu kary przeniósł się do Holandii, gdzie ożenił się z tamtejszą obywatelką i przebywał aż do pamiętnego wyjazdu do Monachium w 1982 roku.

W mieście tym miała się rzekomo zawiązać grupa, która dokonała ataku na ambasadę w Bernie. Oprócz Kruszyka w jej skład wchodził Krzysztof Wasilewski, ps. "Kaczor". Był on zastępcą dowódcy w czasie akcji. Ten 33-letni mechanik, żonaty wyemigrował z kraju w 1977 do Belgii, a później osiadł w Monachium.

Kolejny zamachowiec – Mirosław Plewiński ("Sokół"), był 23-letnim studentem WSP. Wyjechał przed wprowadzeniem stanu wojennego w 1981 roku do Austrii, a stamtąd (jakże by inaczej!) do Monachium.

Najmłodszym z grupy (lat 20) był Marek Michalski, występujący pod pseudonimem "Ponury". Był on z wykształcenia technikiem budowlanym, żonatym. W roku 1981 wyjechał do Francji; ostatecznie osiadł w RFN.

Wszyscy trzej mężczyźni pokazali się podczas procesu jako zażarci przeciwnicy komunizmu. Twierdzili, że przystąpili do organizacji Kruszyka z powodów ideologicznych. W trakcie obrony przed sądem zeznali w końcu, że "pułkownik Wysocki" oszukał ich obiecując "patriotyczną walkę", a zamiast tego szukając własnego zysku. Twierdzili również, że Powstańcza Armia Krajowa, grupa do której zwerbował ich Kruszyk, nigdy nie istniała. Miała być przykrywką i narzędziem manipulowania "patriotycznymi uczuciami" Wasilewskiego, Plewińskiego i Michalskiego. Równie dobrze może to być prawda, jak i desperacka obrona. W każdym bądź razie ci trzej członkowie PAK skazani zostali na 30 do 36 miesięcy więzienia. Natomiast sam lider grupy – Florian Kruszyk – na 6 lat.

Ciekawym jest przy tym fakt, że Florian Kruszyk postawił w pewnym momencie negocjacji żądanie podstawienia samolotu, który miałby zabrać terrorystów do...Albanii lub Chin! Zbieżność nazw z organizacją, która w Polsce kojarzona była ze śmiercią sierżanta Karosa, też nie wydaje się przypadkowe. Dalsze losy, tak Kruszyka, jak i reszty jego "komandosów" nie są znane. Może trochę dziwić fakt, że jak do tej pory IPN nie próbował dotrzeć do akt sprawy po polskiej stronie.

Jako ciekawostkę można dodać, że w polskim sztabie kryzysowym powołanym przy okazji wydarzeń berneńskich pojawiały się pomysły godne dobrego hollywoodzkiego kina akcji. O ile można zrozumieć propozycję vice-ministra spraw zagranicznych Wiejacza, by do Szwajcarii wysłać Grupę Antyterrorytyczną MO pod dowództwem Dziewulskiego (co zresztą było niezgodne z obowiązującym wówczas prawem, zabraniającym milicji przeprowadzania akcji zagranicą), o tyle propozycja gen. Edwina Rozłubirskiego, by do odbicia ambasady przerzucić do Szwajcarii, 6 Pomorską Brygadę Powietrzno-Desantową (!) może nieco dziwić. Szwajcarzy, w każdym razie bez entuzjazmu podeszli do tej, nader ciekawej, inicjatywy. Złośliwie można, by dodać, iż szkoda, że w sztabie kryzysowym zabrakło przedstawiciela marynarki wojennej...Wszak mógłby on zaproponować pomoc niszczyciela rakietowego ORP Warszawa.

O ile partie komunistyczne bloku wschodniego "z pełnym zrozumieniem" przyjęły wprowadzenie w Polsce stanu wojennego, o tyle na Zachodzie tylko najbardziej stalinowskie: Francuska Partia Komunistyczna i Portugalska Partia Komunistyczna (z której nota bene wywodzą się Manuel Barroso – przewodniczący Komisji Europejskiej i Paolo Coelho – noblista w dziedzinie literatury) w pełni poparły działania władz PRL. Reszta nie tylko ostro potępiła antyrobotnicze i antyzwiązkowe represje, ale wręcz wspomagała Solidarność sprzętem drukarskim czy funduszami.

Najdalej jednak poszła w swym "antyjaruzeliźmie" Grecka Partia Komunistyczna. W przeciwieństwie do socjalistów z PASOK, nie tylko zerwała ona wszelkie kontakty z PZPR, ale wezwała też swych członków i sympatyków do ataków na przedstawicieli i obiekty "faszystowskiego reżimu Jaruzelskiego"! I rzeczywiście już 14 grudnia 1982 roku bojownicy z KPG obrzucili granatami i koktajlami Mołotowa polską ambasadę w Atenach i konsulat w Salonikach. Dzień później ostrzelano z granatników dwa polskie statki stojące w porcie w Pireusie. Niestety sprawna akcja greckiej policji pozwoliła dość szybko ująć sprawców, jak i przejąć gotowy do użycia – całkiem pokaźny – arsenał. Głównie zresztą, produkcji czechosłowackiej i...polskiej!!!

Ludzie, którzy wbrew racjonalnym kalkulacjom, rzucili wyzwanie kontrolowanemu przez obce mocarstwo państwu i totalitarnemu systemowi nigdy nie otrzymali za swoje czyny nagrody. "Ludowe" państwo zwalczało ich "ogniem i mieczem", III Rzeczpospolita skazała na "śmierć przez zapomnienie".

Wśród fetowanych przy różnych okazjach nie słychać nie tylko nazwisk przywołanych tu "despaerados". Pomija się również działaczy Solidarności Walczącej, Młodzieżowej Organizacji Sabotażowo – Terrorystycznej, Federacji Młodzieży Walczącej, Młodzieżowej Organizacji Antykomunistycznej czy nawet anarchizującego Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego.

Wszystko wskazuje na to, że kontrakt zawarty przy okrągłym stole, wciąż obowiązuje i nie widać nawet symptomów, by coś mogło się zmienić!

Bogdan Pliszka

Źródła: http://prawica.net/node/13392

5
Ocena: 5 (1 głos)
Twoja ocena: Brak

Taaa!!!Chętnie zaloguję się ale próbowałem kilka razy i coś mu-

szę nieodpowiednio klawiaturą wirtuować! A teraz pozwolisz Panie Kolego Witoldzie, że będę się realizował w odpowiedziach.

Ale do rzeczy - w naszym Piotrkowie jak pamięta starsze i średnie pokolenia na ulicy Sienkiewicza była siedziba Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Bublicznego i Powiatowa Komenda Milicji Obywatelskiej. Obecnie jest tam Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych Nr (nie pamiętam)imienia Księdza Jerzego Popiełuszki. Zaczęto budować w podwórzu tej szkoły salę gimnastyczną, która ma być na tyle duża i funkcjonalna, że będzie Halą Sportową(do tej sprawy jeszcze w innym aspekcie wrócę)dla klubów i klubików sportowych z całego miasta.

Jak podano w prasie papierowej kilkanaście dni temu(dlaczego nic na ten temat nie ma na TRYBUNALSKICH?)są tam prawdopodobnie w dawnych studniach zwłoki pomordowanych i zamęczonych Polaków,naszych być może przodków.Pomordowanych przez funkcjonariuszy i urzędników komunistycznych służb specjalnych zaprowadzających w Naszej Ojczyźnie bolszewizm w stalinowskiej formie.I teraz najciekawsze, jak wynika z informacji papierowych gazet i telewizyjnych mediów publicznych: WADZE NASZEGO MIASTA nic na ten temat NIE WIEDZĄ BO NIKT ICH(TO ZNACZY SIE WADZY) NA TEN TEMAT PISEMNIE NIE POWIADOMIŁ?!!!Mocne!!Od lekko licząc 15 lat mówią o pomordowanych tam i ukrytych zwłokach kombatanci z A.K. i K.W.P. oraz N.S.Z., a nasze WADZE robią wielkie oczy ze zdumienia,że nikt ich nie informuje i mają związane ręce.O ile wiem, to jeżeli natrafia się na jakieś kości i rzeczy wskazujące, że są to zabytki to roboty wstrzymuje się i powiadamia policję,prokuraturę oraz konserwatora zabytków i pracownie archeologiczne.A w ogóle przed przystąpieniem do tego rodzaju prac wykonuje się badania archeologiczne i naukowe czy czegoś nie ma.

Może TRYBUNALSCY oficjalnie powiadomią papierowo i elektronicznie emeilowo Inspekcję Nadzoru Budowlanego,oddział łódzki Instytutu Pamięci Narodowej, prokuraturę i policję oraz Wydział Architektury i Budownictwa i Wydział Miejskich Inwestycji o możliwości ukrytych zwłok w studni lub ogrodach przy ulicy Sienkiewicza na tyłach kamienic z lat 1945 - 1956?? I może dobrze byłoby powiadomić redaktora Pana Adama Sikorskiego z programu emitowanego w soboty o 11.oo w TVP.INFO (dawne TVP 3)pt."Było, nie minęło ..." aby zainteresował się problemem i go nagłośnił. Postaram się jakoś znaleźć wejście.

Maciej Dybowski

Opcje wyświetlania odpowiedzi

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zapisz ustawienia" by wprowadzić zmiany.