Współdziałanie prezydenta z rządem w ustalaniu strategicznych kierunków polityki państwa, rezygnacja z wotum nieufności Sejmu wobec ministrów, zmniejszenie do 360 liczby posłów, a do 50 liczby senatorów, zmiany w systemie sądownictwa - to niektóre propozycje PiS z projektu konstytucji, przedstawionego w piątek przez Jarosława Kaczyńskiego.
Prezes PiS podkreślił podczas konferencji prasowej, że jest to projekt „IV Rzeczpospolitej”, który przechodzi od III do IV RP „spokojnie, na zasadzie ewolucyjnej, z bardzo poważnymi elementami ciągłości”. Jarosław Kaczyński dodał, że projekt tej konstytucji „mocno osadza się w polskiej tradycji niepodległościowej i demokratycznej”.Jarosław Kaczyński zapowiedział, że projekt po „dyskusji wewnątrzpartyjnej”, prawdopodobnie po marcowym kongresie partii, trafi do Sejmu. Według projektu - jak mówił prezes PiS - premier zostaje „jednoznacznie” szefem władzy wykonawczej.
Projekt zachowuje system parlamentarno-gabinetowy. PiS proponuje, żeby premier otrzymał prawo dawania członkom rządu wiążących wytycznych w sprawach realizacji polityki państwa. Wzmocnieniu pozycji premiera służy też - mówił J. Kaczyński - rezygnacja z instytucji wotum nieufności Sejmu wobec poszczególnych ministrów.
Więcej na: www.pis.org.pl
Zbyszek
18 stycznia 2010
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz
Wszyscy pamiętamy jeszcze z
Wszyscy pamiętamy jeszcze z czasów pierwszej komuny, że jak partia mówi, że weźmie – to weźmie, a jak partia mówi, że da – to mówi. Z tego właśnie punktu widzenia należy oceniać deklaracje naszych mężów stanu, bo chociaż minęło już 20 lat od sławnej transformacji ustrojowej, to przecież kontynuacja jest większa, niż zmiany. Toteż po staremu, kiedy partia – wszystko jedno która – mówi, że da – to mówi. W rezultacie państwo nasze upodabnia się do małżeństwa hrabiego Edwarda Kellera i Marii z Ryzniczów. Hrabia Edward Keller był gubernatorem w Mińsku, gdzie zarówno on, jak i jego piękna małżonka, zdobyli sławę utrwaloną nawet w literaturze w postaci wierszyka pióra pana Darowskiego: „Co tam słychać o Kellerze? Ona daje - a on bierze. Mówże jaśniej, pan dobrodziej! Ona k... – a on złodziej!” Nawiasem mówiąc, pani Kellerowa, po rozstaniu z mężem wyjechała do Paryża, gdzie zarabiała na życie dostarczając informacji paryskiej, a także – rosyjskiej policji.
Ale mniejsza już o te historyczne podobieństwa, bo można by utknąć w dygresjach, a nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, że któregoś dnia pan premier Tusk, któremu widocznie nie przyszedł do głowy żaden lepszy pomysł na wiadomość dla prasy powiedział, że dobrze byłoby zmienić konstytucję. Jestem pewien, że żadnej zmiany premier Tusk nie zamierza przeprowadzać, podobnie, jak jestem pewien, że nie jest ona dzisiaj możliwa. Pan premier, swoim zwyczajem, powiedział po prostu byle co, żeby tylko podtrzymać swój medialny wizerunek, bo na rzeczywistą zmianę konstytucji nie ma zgody ze strony wszystkich uczestników zasiadającej w Sejmie „bandy czworga” – a gdyby nawet jakimś cudem taka zgoda się pojawiła – to na zmianę konstytucji nie pozwolą starsi i mądrzejsi i prędzej tych wszystkich mężyków stanu rozpędzą na cztery wiatry, a następnie obsadzą Sejm nowymi partiami, wystruganymi, jak wiadomo, z banana.
Ale chociaż intencja pana premiera była inna, to przecież nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło i jego lekkomyślna deklaracja stwarza okazję powrotu do materii konstytucyjnych i wskazania, w jakim kierunku ewentualna zmiana powinna nastąpić. Wprawdzie nie jest ona dzisiaj możliwa, ale cóż to szkodzi, żebyśmy sobie o niej podyskutowali, by w momencie, gdy koniunktury się zmienią, wiedzieć, czego właściwie chcemy?
Dlaczego w ogóle zmieniać konstytucję, przedstawioną do referendum przez ówczesną „bandę czworga”, czyli Unię Wolności, Sojusz Lewicy Demokratycznej, Unię Pracy i Polskie Stronnictwo Ludowe? Dlatego, że konstytucja ta jest przełożonym na język norm prawnych zapisem ustaleń generała Kiszczaka, poczynionych ze swymi agentami oraz pożytecznymi idiotami w Magdalenkach i innych dziurach ukrytych przed opinią publiczną. Ale nie to jest zasadniczym powodem konieczności zmiany, tylko ustanowiony w następstwie tych ustaleń model państwa. Ten model, to kapitalizm kompradorski, gdzie o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim, decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z PRL-owskim jeszcze rodowodem. Sitwa ta kontroluje kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele, podporządkowując całe życie i ustawodawstwo gospodarcze pilnowaniu swego przywileju. Wskutek tego znaczna część, a może nawet większość społeczeństwa, wyrzucana jest poza główny nurt życia gospodarczego. W rezultacie narodowy potencjał ekonomiczny jest u nas wykorzystany zaledwie w niewielkim procencie, ze szkodą dla interesu narodowego i dla siły państwa.
Jaki jest cel konstytucji – po co w ogóle ją spisywać? Konstytucja w zasadzie ma dwa cele: pierwszy – by dostarczyć obywatelom gwarancji ochrony przed samowolą władz i drugi – by tak zorganizować funkcjonowanie państwa, żeby nie dopuścić do tak zwanych paraliżów decyzyjnych. Paraliż decyzyjny zachodzi wtedy, gdy nie ma kto podjąć decyzji (na przykład konstytucja Jugosławii zabraniała podjęcia decyzji o kapitulacji państwa) – albo wtedy, kiedy decyzje w tej samej sprawie mogą podejmować różne organy. Wprawdzie wtedy decyzji jest aż za dużo, ale co z tego, kiedy nie wiadomo, która właściwie jest obowiązująca?
Z punktu widzenia sprawności funkcjonowania państwa, konstytucja nasza zawiera podstawową wadę w postaci dwóch ośrodków władzy wykonawczej: rządu z premierem na czele – i prezydenta. Tę dychotomię należałoby zlikwidować, ale nie w ten sposób, jak lekkomyślnie proponował pan premier Tusk, żeby prezydenta pozbawionego resztek uprawnień wybierało Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby Sejmu i Senatu. Przy takim rozwiązaniu na placu boju pozostawałby premier, ale to jest kolos na glinianych nogach, bo jego siła zależy od chwiejnej równowagi partyjnej w Sejmie. Nie ma takiej ceny, której w tych warunkach nie zapłaciłby premier za utrzymanie się przy władzy i dlatego w systemie parlamentarno-gabinetowym korupcja nie jest patologicznym marginesem, ale samą zasadą rządzenia.
Dlatego, pragnąc zlikwidować podwójny charakter władzy wykonawczej, należy to zrobić poprzez wprowadzenie systemu prezydenckiego, w którym ośrodkiem władzy wykonawczej jest wybierany na 5 lat w powszechnym głosowaniu prezydent, dobierający sobie do pomocy ministrów, jako swoich urzędników. Dzięki temu kraj miałby na 5 lat stabilny rząd, niezależny od grymasów partyjnych mężyków stanu w Sejmie, a opinia publiczna miałaby jasną odpowiedź na pytanie – kto odpowiada za sprawy państwa. Na gruncie obecnej konstytucji odpowiedź na to proste pytanie nie jest możliwa. Ba – nie można nawet jasno odpowiedzieć na pytanie, kto właściwie dowodzi wojskiem?
Wprowadzenie systemu prezydenckiego dokonałoby pierwszego wyłomu w oligarchicznej scenie politycznej, gdzie o wszystkim – jeśli na chwilę zapomnimy o wszechwładnej razwiedce – decydują członkowie ścisłego kierownictwa parlamentarnej „bandy czworga”. Ale ten wyłom trzeba by poszerzyć poprzez zmianę systemu wyborczego. Chodzi o zmianę ordynacji wyborczej do Sejmu z proporcjonalnej na większościową – z jednomandatowymi okręgami wyborczymi – oraz o zniesienie tzw. klauzuli zaporowej. Taka zmiana złamałaby monopol „bandy czworga” na tworzenie list wyborczych i umożliwiłaby wejście na polityczną scenę nowym siłom i nowym ludziom z nowymi ideami i nową energią. System prezydencki stanowiłby wystarczające zabezpieczenie przed politycznymi skutkami „mozaikowatości” Sejmu, który mógłby wtedy powrócić do swojej zasadniczej funkcji – tworzenia prawa pod kątem interesów narodu i państwa.
To oczywiście dopiero wstęp do pozostałych zmian, do omówienia których postaram się wrócić w następnym felietonie.
Stanisław Michalkiewicz
Za: www.michalkiewicz.pl