Marianie
Publikuję Twoje wspomnienia z tamtych czasów „ żeglarskiej młodości” , by pamięć faktów ocalić od zapomnienia.
Motto:
„Herodot z Halikarnasu przedstawia tu wyniki swoich badań, aby dzieje ludzi nie zatarły się z czasem w pamięci i aby nie zgasła sława wielkich i niezwykłych czynów d okonanych czy to przez Greków, czy to przez barbarzyńców.” (Herodot I 1,1)
Z dziejów Inspekcji Estetycznej Polskiego Związku Żeglarskiego
Wtedy byłem na etapie poznawania Bałtyku. Miałem już za sobą rejs do Helsinek, drugi przez Bornholm do Kopenhagi i Warnemuende, kolejny ponownie do Helsinek i Mariehamn, a także rejs do Sztokholmu. Przymierzałem się do kolejnego rejsu, do Oslo.
Niestety chętnych było wielu i ostatecznie udało mi się „wcisnąć” na jacht „Passat”, który miał brać udział w lipcowych regatach organizowanych przez NRD, w Warnemuende, w ramach „Ostseewoche”. Krzyżowało to moje plany, ale było to też jakimś wyzwaniem, tym razem regatowym.
Kolega właśnie został kapitanem, ja otrzymałem dyplom inżyniera. Byliśmy zaaferowani swoimi sprawami i zamustrowaliśmy, wraz z trzema jeszcze kolegami - w pierwszych dniach lipca 1966 roku - w ostatnim momencie. Jacht nie miał silnika, a wiadomo, że na Bałtyku przeważają wiatry zachodnie – przeciwne. W klubie nie dawano nam dużych szans na dotarcie w porę, na start. Pośpiesznie opuściliśmy Gdynię odkładając odprawę paszportowo-celną do Helu. Byle szybciej.
Na lekkich wiatrach dotarliśmy na Hel, gdzie czekała nas niemiła niespodzianka. Okazało się, że na liście załogi nie ma stempla „inspekcji estetycznej”, który to wśród wielu innych upoważniał do rejsu zagranicznego. Mieliśmy wszystko: stemple badań lekarskich, karty pływackie, klauzule na pływania morskie, paszporty, kartę bezpieczeństwa, orzeczenie zdolności żeglugowej, polisę ubezpieczenia i podpisaną przez „wszystkich świętych” listę załogi. Jedynie stempla „inspekcji estetycznej” na liście było brak!
Podoficer, dowódca helskiej placówki WOP, odmówił dokonania granicznej odprawy paszportowej. Rozłożył ręce. Niestety. Pokazał wzór prawidłowo wypełnionej listy. Owszem, kapitan, chociaż początkujący, znajduje się w wykazie kapitanów upoważnionych do prowadzenia w tym sezonie rejsów, ale brak pieczątki „inspekcji estetycznej” uniemożliwia mu jej dokonania.
Żyliśmy wówczas w „Socjalistycznej Ojczyźnie”, która była klinicznym przykładem schizofrenii. Wszelka działalność miała rację bytu tylko o tyle, o ile była „przedłużeniem i ramieniem” samozwańczej „siły przewodniej narodu”. Partia nad wszystkim „czuwała”, wszystko „widziała”! Polski Związek Żeglarski jak wszystkie związki sportowe miał ograniczoną samorządność i ograniczoną suwerenność. Musiał płacić swoisty haracz – daninę na rzecz „władzy” – musiał czynnie włączać się w „rząd dusz” i podnoszenie „świadomości mas”. Także pilnować porządku (sic!).
PZŻ żył w przedziwnej symbiozie z nowym ustrojem. Wyrastał ze szczytnego, przedwojennego etosu, w którym patriotyzm mieszał się z quasi-wojskową dyscypliną wypływającą z czasów walki o niepodległość. Było to słuszne, gdy na odradzający się kraj czyhało wiele niebezpieczeństw. Podobnie nową „Socjalistyczną Ojczyznę” miała cementować walka, walka „z …” i walka „o …”. Wszędzie czaił się wróg, wszędzie czaili się agenci, z nieba leciała stonka. Tworzyło to przedziwną hybrydę, bo Związek z natury był podatny na hasła „porządkujące”, „dyscyplinujące”, „unifikujące” i „wszechogarniające”.
Życiu towarzyszyły: reglamentacja i limitowanie, segregacja, wieloraka i wielopoziomowa, drobiazgowa kontrola, ścisła sprawozdawczość, ewidencja i rejestracja oraz współzawodnictwo z punktacją za osiągnięcia. Było to – służyło – jako instrument w rządzeniu. Trzeba się zapoznać z ówczesnym „Kodeksem żeglarskim” - aby zrozumieć. Kuriozalnym był podział rejsów morskich na krajowe i zagraniczne. Czasy były zgrzebne, zgrzebne tak jak sztormiaki widoczne na starych zdjęciach, ale w rejsach zagranicznych należało kraj reprezentować godnie! Demonstrować wyższość „socjalizmu” nad „kapitalizmem”! Stąd rodowód powstania „Inspekcji Estetycznej PZŻ”, której przeglądowi podlegały jachty udające się w rejs zagraniczny.
PZŻ nie posiadał „siły wykonawczej”. Więc do funkcji kontrolnych posiłkowano się aparatem państwowym. Wopiści kontrolowali nie tylko paszport, ale także sprawdzali czy kapitan znajduje się na „liście”. Jeśli kapitan był „niegrzeczny” bywał przez Związek skreślany, a wopista „w trybie administracyjnym” odmawiał mu opuszczenia kraju. Związek szedł „ręka w rękę” z „Władzą”!
Tymczasem nie było nam do śmiechu.
Już późno, a tu czekał nas powrót do Gdyni, dla dokonania stosownej „inspekcji estetycznej” i ponowne zgłoszenie odprawy na Helu. Chociaż jacht był dobrze utrzymany, to wynik przeglądu był niepewny. Jacht nie miał silnika i szanse dotarcia na start malały z każdą chwilą. Właściwie pogodziliśmy się ze spóźnieniem.
Na frasunek dobry trunek!
Wyciągnęliśmy jeszcze nie nadszarpnięte zapasy. Wraz z żołnierzami placówki zaczęliśmy wzajemnie się pocieszać i fraternizować. Rankiem roztaczał się surrealistyczny widok. Całą mesę, zejściówkę i forpik zalegały przemieszane ciała pochrapujących kolegów i wopistów. Nad nami unosił się wzmocniony dymem papierosowym, przemieszany z zapachem alkoholu i oddechów nie do końca strawionego pożywienia, odór spoconych ciał.
Dowódca placówki otworzył oko. Wydawało się, że jest odpowiednia chwila do podjęcia kwestii odprawy granicznej.
Otrzeźwiał natychmiast.
Poderwał się.
- To jest wojsko! Rozkaz! Nie wolno! Nie mogę! To jest wojsko! Nie mogę! Czy rozumiecie, co to jest wojsko? Co to jest rozkaz? Rozkaz! Rozkaz!! - powtarzał.
Nagle skurczył się i osunął.
Proszącym głosem zaczął skamleć.
- Nie mogę. Zrozumcie. Ja wiem, ja rozumiem. Jest to głupie, ale muszę tą głupotę egzekwować. Tu mnie przysłali na ten zabity deskami Hel. Ponad pół roku statki nie dopływają. Wiatry hulają. Psa żal wygnać.
Skamlanie przeszło w bełkot i pijacka czkawkę.
– W cywilu jestem sto-olarz-…, do-obrym sto-olarzem. Jak ci, tru-truumnę o-odp….lę, to mu-mucha nie siada, … ale nie mo-ogę o-odprawić …, nie mo-ogę. Nie…, nie…, nie… – jęczał.
Skulony, w zmiętym i poplamionym mundurze wyglądał żałośnie.
Obstalowałem u niego trumnę, ale na nic się to zdało. Wojsko jest wojskiem! Rozkaz, rozkazem!
Pojawienie się w porcie stateczku białej floty poderwało nas do działania. Jeden z kolegów ogarnąwszy się nieco popłynął do Gdyni. W klubie otrzymał adres inspektora komisji estetycznej, który mieszkał i pracował w Sopocie (lekarz). Wskoczył do kolejki elektrycznej, pojechał. Inspektor (kapitan jachtowy) okazał się człowiekiem rozsądnym i bez zbędnych ceregieli przybił na liście załogi odpowiednią pieczątkę. Kolejnym kursem statku szybko wrócił na jacht.
Wopista był jak brat!
- O tak! Teraz wszystko jest w porządku!
Radośnie z rozmachem stemplował listę załogi i paszporty. Odprawa celna była już tylko formalnością.
Mieliśmy dobę straty. Bałtyk okazał się łaskawy. Szybko minęliśmy Bornholm i gdy kolejnej nocy wyszedłem na wachtę latarnia na Przylądku Arkona, na Rugii błyskała już za rufą. Zdążyliśmy.
Szczęście nas nie opuszczało także w regatach. W głównym biegu na trasie Warnemunde – reda Świnoujścia – Warnemuende zajęliśmy wszystkie możliwe pierwsze miejsca! Pierwsze jako bezwzględnie najszybszy jacht, pierwsze jako najszybszy po przeliczeniu, pierwsze jako najszybszy w swojej grupie i pierwsze w grupie po przeliczeniu. Jak to się udało, to oddzielna historia.
W owym czasie mieszkańcy NRD mogli podróżować, tylko do „demoludów”. Przez całe lato szosą ze Szczecina do Gdyni ciągnął sznur samochodów: trabant za trabantem, wartburg za wartburgiem; jedynie od czasu do czasu auto z polską rejestracją. Polska po, popaździernikowych przemianach wyróżniała się względnym dostatkiem dobrych wędlin, dostatkiem owoców i warzyw (któż dzisiaj pamięta „badylarzy”?). W do cna skolektywizowanym „enerdowie” było dokładnie na odwrót. Ponadto byliśmy najweselszym barakiem w obozie.
Tamtejsi Niemcy byli zainteresowani polskimi złotówkami i chętnie kupowali je po bardzo korzystnym, dla nas kursie. Na dworcu kolejowym w Warnemuende, w „Wechselstube” sprzedałem sporą ilość złotówek i byłem gość! Panisko całą gębą! Wszystko wydawało mi się bajecznie tanie.
Po regatach zorganizowano żeglarzom wspaniały „Regattenball” na salach największego „Kurhausu”. My, zwycięzcy, wznosiliśmy toasty zdobytymi, pełnymi wina, pucharami! Puchary krążyły dookoła. Niedawnym rywalom łaskawie pozwalaliśmy z nich pić. Radośni, przepijaliśmy się z nimi.
Całe Warnemuende było nasze!
Świat wirował wokół! To były piękne dni! Dziewczyny były nam przychylne, chociaż miały „Angst”.
Do Oslo popłynąłem w następnym – 1967 roku.
Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, w klubie „Stal”, w Gdyni, „walała” się stara pieczątka „inspekcji estetycznej”.
Marian Lenz
Jacht „Passat” przedwojennej budowy, klasy R-6, nosił nazwę „Rugen”. Wydobyty z wody w 1946 roku należał do Yacht Klubu „Stal” przy stoczni im. Komuny Paryskiej, w Gdyni. „Szpila” długości całkowitej 11,40 metra, w linii wodnej 9 metrów, szerokości 1,90 metra, zanurzeniu 1,65 metra, masie 7 ton, kadłub drewniany, balast ołowiany. Powierzchnia ożaglowania przy skróconym maszcie 40m2, numer na żaglu IV, PZ – 10. Jacht skasowano w latach dziewięćdziesiątych.
„Kodeks żeglarski” (do użytku wewnętrznego) – 1972, Roger Śliwowski, dwa tomy
- Blog
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz