1 grudnia 2009 r. wszedł w życie traktat lizboński, którego postanowienia są kolejnym krokiem w kierunku tworzenia jednolitego państwa europejskiego. To następny etap osłabiania reguł demokracji nie tylko w Polsce, ale we wszystkich państwach Unii. Politycy europejscy "przepchnęli" ten dokument dzięki sztuczkom i wywieraniu presji, z pominięciem woli społeczeństw państw członkowskich, zwłaszcza wyrażonej w demokratycznych procedurach referendów.
W Polsce nie było żadnej merytorycznej, uczciwej, publicznej dyskusji społecznej na temat zmian i skutków, które przyniesie Polsce traktat. Jedyną wartością, o której przy tej okazji mówią jego zwolennicy, jest "potrzeba usprawniania funkcjonowania Unii i jej procesów decyzyjnych". Traktat nie ma na celu - jak widać - wzmacniania państw członkowskich, lecz przeciwnie, dalszą centralizację władzy w organach Unii i ułatwienie jej biurokracji "podejmowania decyzji", jak też osłabienie "oporu" państw uczestniczących w unijnych procedurach decyzyjnych. Traktat przeniósł więc kolejne istotne kompetencje suwerennych państw na rzecz organów urzędniczych i politycznych UE. Dokument ten pozbawił państwa członkowskie prawa weta w kolejnych 40 obszarach spraw, zamieniając obowiązującą wobec nich zasadę jednomyślności na decydowanie - co do zasady - większością głosów. Głosowanie jednomyślne (czyli możliwość weta) pozwalało państwom sprzeciwić się podejmowaniu w UE decyzji niekorzystnych dla ich interesów czy bezpieczeństwa. Od 1 grudnia 2009 r. państwa nie mogą już same w kolejnych 40 obszarach się obronić i muszą szukać sojuszników. W praktyce, wobec naturalnych rozbieżności i skomplikowania relacji między różnymi państwami, może się to okazać trudne do osiągnięcia. Polska w wielu istotnych dla nas sprawach nie będzie już mogła odmówić poddania się nawet najbardziej szkodliwym dla naszego państwa decyzjom unijnym.
Polska bez prawa weta
Z 1 grudnia 2009 r. Polska utraciła prawo weta np. w zakresie kontroli wykonywania uprawnień wykonawczych przez Komisję Europejską, czyli przez unijny rząd. Straciła je również w sprawach podejmowania i wykonywania działalności gospodarczej prowadzonej na własny rachunek. Polska nie będzie już mogła sprzeciwić się skutecznie decyzjom Unii dotyczącym "niezgodności" naszej polityki gospodarczej z ogólnymi kierunkami unijnej polityki w tym zakresie. Będziemy musieli też poddać się decyzjom Unii w sprawach środków, które nakaże nam ona podjąć dla ograniczenia deficytu budżetowego, zaakceptować niekorzystne dla nas reguły funkcjonowania Europejskiego Banku Centralnego.
Polska nie będzie już mogła zawetować szkodliwych dla swych interesów decyzji wyznaczających zadania, cele priorytetowe (np. pomijające Polskę), określających organizację funduszy strukturalnych i zasady ich działania oraz funkcjonowanie Funduszu Spójności finansującego zacofane tereny w Polsce. Unia zapowiadała zresztą, że dalej już nie będzie poziomów rozwoju Europy Wschodniej wyrównywać, a środki te przeznaczy raczej na "krzewienie wartości europejskich".
Po 1 grudnia 2009 r. Unia może Polsce narzucić - wbrew naszym interesom - także politykę azylową; większością głosów - choćby przy naszym sprzeciwie - wyznaczyć członków Zarządu Europejskiego Banku Centralnego itd., itd.
Zgoda polskich władz na oddanie Brukseli kolejnych 40 obszarów dotychczas suwerennych kompetencji organów państwa polskiego i dobrowolne wyzbycie się w tym zakresie możliwości zawetowania szkodliwych dla Polski unijnych decyzji oznacza też dalsze istotne marginalizowanie naszego kraju, Polaków i polskiego parlamentu. Traktat lizboński i niedemokratyczny sposób jego przeforsowania dowodzą dalszego ograniczania reguł demokracji. Przykład Irlandii też jest tego jaskrawym dowodem. W trakcie batalii o ten kraj widoczna była w Europie różnica w zachowaniach elit władzy poszczególnych państw, w tym niestety także polskich, które wywierały presję na Irlandczyków, ingerując bezceremonialnie w ich sprawy wewnętrzne, a działaniami różnych środowisk społecznych, które wspierając Irlandczyków i ich prawo do samostanowienia, tym samym wspierały demokrację. Elity władzy zaś reguły demokracji arogancko łamały, a naród irlandzki upokorzyły.
Traktat lizboński istotnie zwiększył zakres zadań i kompetencji organów urzędniczych i wykonawczych Unii kosztem uprawnień jej członków. Jesteśmy świadkami "wypłukiwania" narodowych instytucji pochodzących z demokratycznych wyborów. Z ich podstawowych, konstytucyjnych, naturalnych zakresów działania. Udział w rozmontowywaniu ustrojów demokratycznych swych państw biorą przedstawiciele władzy, środowiska nauki, kultury i media, które dowodzą "anachroniczności" demokracji i wyższości "sprawności", "racjonalności" władz wykonawczych i centrów ponadnarodowych. Sprawność działania - ich zdaniem - wymaga scentralizowania ogromnej władzy i marginalizacji roli parlamentów, które rzekomo "realizują egoizmy narodowe" utrudniające Unii "wspieranie pokoju, jej wartości i dobrobytu jej narodów".
To nie narody ani parlamenty w sposób demokratyczny, lecz rządy, czyli władze wykonawcze, w sposób naruszający fundamenty demokracji i jawności wyznaczyły wygodnego dla najsilniejszych państw Unii (Niemiec i Francji) nieznanego szerzej kandydata z Belgii na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, zwanego "prezydentem Unii". Z kolei grupa kilku premierów socjaldemokratycznych średnich państw z Wielką Brytanią i Hiszpanią (bez udziału Polski) uzgodniła na swoim zamkniętym spotkaniu w jednej z ambasad kandydaturę byłej lewackiej anarchistki atakującej w przeszłości za sowieckie pieniądze demokratyczny system swego kraju (Wielka Brytania) na stanowisko "wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa", odpowiednika ministra spraw zagranicznych. Obie funkcje obsadzono poza przyjętymi procedurami, uniemożliwiając nawet publiczne ich odpytanie przez głosujących. Zarówno społeczeństwa, jak i parlamenty państw członkowskich nie miały na te "wybory" żadnego wpływu. Mamy więc teraz dwie twarze Unii. Osobiście wstydzę się, że Polskę wobec świata reprezentować będą osoby typu Hermana van Rompuya czy Catherine Ashton. Wstydzę się za polskich urzędników, którzy na takich "naszych reprezentantów" w niegodnych procedurach głosowali. Wstyd mi także za polski Sejm, który w ogóle w tych okolicznościach nie zabrał głosu i nie przejawiał większego zainteresowania losami Polski, jej reprezentacji personalnej wobec innych państw. To także jest przykład "porzucania" reguł demokracji przez struktury (parlamenty), które są przecież wyłaniane metodą demokratyczną i ich naturalną rolą jest demokrację chronić, a zwalczać jej ograniczenia.
Po co nam taki Sejm?
Postawa parlamentów także pokazuje patologię trawiącą współczesne państwa europejskie. Polski Sejm również działa w sposób "samobójczy", podważając zarówno rację ustrojową, jak i polityczną swojego istnienia. Można zapytać, po co nam Sejm, który kilka lat temu zgodził się na oddanie swej władzy prawodawczej za granicę, w ręce urzędników innych państw. Traktatem o akcesji przekazano Unii ogromną władzę nad Polską, a zwłaszcza nad jej gospodarką. Decyzje dotyczące ok. 80 proc. spraw z tego obszaru podejmowane będą teraz poza Polską, a rola Sejmu, za jego własną zgodą, ograniczona została do wprowadzania w Polsce nakazów i decyzji podejmowanych niedemokratycznie poza jej granicami. Ustawę, akt woli polskiego Narodu, Sejm i władze sprowadziły do roli mało znaczących, często zmienianych dokumentów, których główną funkcją stało się wprowadzenie w Polsce obcych, często szkodliwych dla nas pomysłów i polityki (zob. przykład stoczni).
Posłowie pytają teraz nie o to, czy dane rozwiązanie unijne służy interesom Polski, lecz o to, czy nasz pomysł dobry w rozwiązaniu naszych problemów będzie przychylnie przyjęty w Unii.
Podobnie ustawą z 2004 r. polski Sejm oddał - dobrowolnie - swe uprawnienia do decydowania o sprawach polskich w stosunkach z UE w ręce rządu, tj. władzy wykonawczej (niepochodzącej z wyborów). Sejm zadowolił się informacjami i możliwością przedstawiania niewiążących opinii wobec rządu. Tym samym Sejm zrezygnował ze swych konstytucyjnych obowiązków i - moim zdaniem - pozostaje od czasu akcesji do Unii w roli sprzecznej z jego pozycją ustrojową. Stopniowo wyrzekał się wykonywania swoich obowiązków, w tym funkcji reprezentowania suwerena, czyli Narodu, nas wszystkich. Sejm sam sprowadził się obecnie do roli maszynki wdrażającej w Polsce obce prawa i wartości niejednokrotnie ze szkodą dla jej interesów. Po co zatem Polsce taki Sejm, skoro nie chce jej służyć?
Kto reprezentuje Polaków wobec świata?
Fakt, że 1 grudnia traktat lizboński wszedł w życie, jest także, może bezwiedną, winą samych Polaków, którzy w większości (wedle sondaży i referendów) popierają członkostwo Polski w Unii Europejskiej, choć kompletnie nie rozumieją skutków tego udziału. Brak elementarnej wiedzy na ten temat, dezinformowanie społeczeństwa przez przedstawicieli władz, media, środowiska naukowe sprawia, iż przeciętni ludzie dobrowolnie głosują za czymś, co przynosi im szkodę. I nie zdają sobie z tego sprawy, nie potrafiąc logicznie łączyć faktów i oddzielić ich od nachalnej, wszechobecnej unijnej propagandy. Polacy, nie szukając wiedzy o tym, czym w istocie jest struktura o nazwie Unia Europejska, miotają się między sprzecznymi wyborami. Z jednej strony np. chcą silnego prezydenta polskiego z prawem weta wobec ustaw, który konstytucyjnie jest "reprezentantem państwa [polskiego] na zewnątrz", tj. zagranicą, a równocześnie popierają ideę UE i traktat lizboński, który 1 grudnia 2009 r. funkcję reprezentacji Unii, w tym Polski, "na zewnątrz w sprawach dotyczących wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa" powierzył także drugiemu prezydentowi, tyle że zagranicznej struktury polityczno-państwowej. To kto w końcu nas reprezentuje wobec świata? Czy mamy aż dwóch prezydentów o tych samych częściowo funkcjach reprezentacyjnych? Polacy o to nie pytają, nie wnikają, bo "polityka ich nie interesuje".
Od 1 grudnia 2009 r. pozycja Polski w Europie ulegnie dalszemu osłabieniu i marginalizacji, również dlatego, że traktat lizboński utworzył, także dla Polski, wspomniany urząd "ministra spraw zagranicznych Unii". Według traktatu, kompetencje Unii w zakresie wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa (a których Polska wcześniej zrzekła się na rzecz Unii) obejmują "wszelkie dziedziny polityki zagranicznej i ogół spraw dotyczących bezpieczeństwa Unii [także Polski], w tym stopniowe określanie wspólnej polityki obronnej, która może prowadzić do wspólnej obrony". Czy to oznacza, że w zakresie tak ogólnikowo i niejasno określanych kompetencji unijnego ministra polscy ministrowie spraw zagranicznych i obrony już swych konstytucyjnych obowiązków nie wykonują, skoro Polska wcześniej przekazała do decyzji Unii te kompetencje traktatami o akcesji i lizbońskim?
Polskie społeczeństwo utrzymywane jest w niewiedzy na temat rzeczywistych relacji Polski z UE, a w ulicznych sondażach daje dowody swej infantylnej wiedzy w tych sprawach. Ale jasności nie mają także osoby zajmujące się sprawami europejskimi. Ostateczne decyzje dotyczące interpretacji celowo niejasno formułowanych unijnych regulacji wydaje zainteresowana w umacnianiu swej władzy biurokracja i funkcjonariusze Brukseli.
Deklaracja nr 17 nie jest prawem
Z dniem 1 grudnia siła polskiego głosu w UE została istotnie zredukowana. Traktat lizboński kolejny raz pokazuje, iż Unia jest rodzajem spółki handlowej, w której pozycja danego państwa członkowskiego zależy od liczby jego ludności i siły ekonomicznej. Reguły działania Unii nie mają nic wspólnego z tradycyjnymi zasadami prawa międzynarodowego, a zwłaszcza z zasadą suwerennej równości państw, która jest fundamentem pokojowej współpracy narodów. Nierówne traktowanie państw oraz wykorzystywanie przymusowej sytuacji krajów słabszych przez dyktujące w Unii warunki Niemcy i Francję są typowymi cechami niesprawiedliwych co do zasady relacji wewnątrzwspólnotowych.
W końcu trzeba też przypomnieć, iż traktat lizboński w załączonej deklaracji nr 17 znów "przypomina" sprzeczny zresztą z unijnymi traktatami pogląd Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, iż każdy przepis prawa unijnego ma pierwszeństwo przed każdym przepisem prawa państwa członkowskiego, z jego konstytucją włącznie. Pogląd ten - choć dwuznacznie - został przez polski Trybunał Konstytucyjny odrzucony przy ocenie traktatu o akcesji polski do Unii. Natarczywe obecnie przypominanie, m.in. Polsce o "pierwszeństwie prawa wspólnotowego" przed polską Ustawą Zasadniczą, oznacza, iż traktat lizboński nie liczy się z obowiązującą polską Konstytucją, która w art. 8 głosi coś przeciwnego, tzn. że "na terytorium RP najwyższym prawem jest Konstytucja polska".
Ta bezprawna presja traktatu wobec państw członkowskich obalająca (np. w Polsce) konstytucyjną hierarchię źródeł prawa wymaga ponownego stanowiska polskiego Trybunału Konstytucyjnego, gdyż deklaracja nr 17 funkcjonuje w Unii "jak prawo", choć prawem nie jest. Polski Trybunał Konstytucyjny winien
- stając na gruncie naszej Konstytucji - chronić ustrój państwa polskiego przed tego rodzaju działaniami podmiotów zagranicznych.
Okazją do głębszej oceny traktatu lizbońskiego będzie wniosek o zbadanie jego legalności złożony z inicjatywy posła Antoniego Macierewicza. Oby tylko polski Trybunał Konstytucyjny zechciał interpretować prawo "życzliwie dla Polski", tak jak życzliwie dla Niemiec uczynił to trybunał niemiecki.
Prof. Krystyna Pawłowicz
Autorka jest pracownikiem naukowym na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego, członkiem Trybunału Stanu.
za: http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20091204&typ=my&id=my11.txt
- Zaloguj się lub Zarejestruj by móc dodać komentarz